Artykuły

Błystek

"Lśnię" w reż. Tomasza Bazana w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Porozmawiajmy o sensie, choć jest go tyle, że można schwycić go pęsetą. "Lśnię" przedstawia rzeczywistość jako wytwór artystycznej kreacji. To świat pisany na bieżąco przez ogarniętego obłędem literata Jurka Króla, rodzaj surrealistycznego "écriture automatique". Scena stanowi reprezentację umysłu pisarza. Alchemiczny proces twórczy ustępuje jednak miejsca, jak to często dzisiaj bywa, przerobowi surowców wtórnych.

Jeszcze mogę dorzucić parę groszy. Jak już wiemy, duet Tomasz Bazan i Marcin Cecko próbuje objawić męki procesu twórczego. Wnikamy zatem do wnętrza - wspomniany literat Król (Piotr Trojan), czyli strawestowany Jack Torrance z powieści Kinga, szuka natchnienia w opuszczonym studiu filmowym Ogląd. Wydarzenia zachodzące na scenie odzwierciedlają postępujący proces derealizacji i depersonalizacji skrzywionego psychicznie bohatera. Prześlizgniemy się również po wierzchniej stronie dylematów twórczych. Żona Króla, Wanda (Dominika Biernat), w trakcie autowywiadu opowiada o krwawicy związanej z byciem przedstawicielką sztuki video (ach, to ryzyko pozostania nierozumianym, ta wstrętna tłuszcza reagująca alergicznie na niedobre i niezrozumiałe słowa "dyskurs" i "struktura", ten brak empatii dla performerki tańczącej z przywiązaną do tułowia pluszową waginą...). W tym pokracznym pantoptikum znajdzie się również miejsce dla "kamiennych ludzi", którzy nie znają męki cielesności, organiczności, dyktatury płynów ustrojowych, maluczkich czy większych metafizycznych pierepałek. Z martwotą "kamiennych ludzi" kontrastuje wyzwolona twórcza energia Jurka, zrazu przypominająca rozpostarty kolorowy spadochron, a pod koniec zmieniająca się w kadry z horroru klasy B, ujawniającego najbardziej perwersyjne fantazje. Zatem widz zostaje skonfrontowany, powtarzając za Królem, ze "strachem niewystępującym poza organizmem nosiciela", prywatną apokalipsą, dysocjacją świata wewnętrznego, która urasta do potwornego makrokosmosu. Reżyser wskazuje na fakt, że myślenie współczesnego człowieka jest zapośredniczone przez tropy znane z kinematografii. W "Lśnię" piekło alkoholowego ciągu i twórczych bolączek postrzega się przez pryzmat rzeczywistości rodem z filmów grozy. Nie bez powodu usypane na scenie zwały świeżej ziemi nie kojarzą się z beztroską pracą w ogródku, lecz z grzebaniem zmarłych, a pojawiająca się na początku siekiera natychmiastowo sugeruje makabryczny finał, niczym Czechowowska strzelba.

Tyle w kwestii eksplikacji. Poprzedzam swój "pamflecik" odrobiną analizy, co by nikt z marszu nie przypuścił ataku. Że krytyk się nie zna, że się wynudził, że troszkę zbulwersował sztuką wyrastającą ponad jego parterowy poziom, że klepnął po wypasionym kałdunie i zbiegł z sali w antrakcie. Najlepiej na farsę. Jak stwierdza Izabella Adamczewska w łódzkiej Gazecie Wyborczej online: "Zdecydowanie wolę w Teatrze Nowym takie realizacje niż czy <>" (link do źródła: http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/195664.html). No tak, między źle zrobionym, ekstremalnym teatrem postdramatycznym a durnowatą krotochwilą nie ma w polskim teatrze przecież nic.

Pani Adamczewska pisze również: "<> Marcina Cecki w reżyserii Tomasza Bazana to spektakl nieznośny, męczący, momentami pretensjonalny, ale jednak odważny i intrygujący". Do jej głosu przyłączają się również głosy paru innych krytyków. A ja zastanawiam się, czy spektakl zwyczajnie nie trafia w moją wrażliwość, czy mam spaczony gust. Niestety, jak do tej pory pozytywne opinie jawią mi się jako próba koronacji osła w absurdalnym karnawale. "Lśnię" to spektakl nieznośny, męczący, pretensjonalny, zastanawiający, ale wyłącznie intelektualną i artystyczną płycizną. Widowisko Bazana przypomina wypisy z elementarza teatru postdramatycznego, wymiksowane i rzucone bezładnie z nadzieją, że ułożą się w koherentną całość. Mamy tutaj kamery (a zatem, nagrania live rzutowane na wielki ekran), nagrane uprzednio projekcje (jak choćby ujadające psy czy jałówkę wylizującą swój nos - czyżby to był znak obrzydliwej organiczności?), przetworzone elektronicznie głosy aktorów i ogólny chaos na poziomie organizacji narracji.

Żeby jeszcze ta maksymalizacja środków czemuś służyła, wywoływała niepokojące poczucie przytłoczenia, pierwotną grozę. Żeby choć raz wzdłuż kręgosłupa przeszedł ten mityczny metafizyczny dreszcz. Tak jednak się nie dzieje. Cały czas pojawiają elementy wybijające widza z transu, z których można się tylko śmiać. Jest zatem lekarz przechadzający się z torbą H dziś glamour są jednorożce właśnie - vide: "Szczury" Kleczewskiej). Mało? Okraśmy to jeszcze żartami w stylu: "Litery to klocki" - "A ty wiesz, na co się mówi <>?". Czy postacią agentki literackiej oferującą Królowi "cipę i cycki" (choć jej cycki są przecież dość "mieszczańskie") jako zachętę do napisania bestsellera. Z kolei sam Król wespół z Wandą dywaguje, jak rozdzielić funkcje "płuc" i "chuja", skoro jako małżonkowie stanowią jeden organizm. Skatologia, wulgarność, która może tylko żenować, sąsiaduje z całkiem doniosłą próbą ukazania "mózgu wariata na scenie". To nie jest odważne, to jest po prostu śmieszne.

Możliwe, że parę scen ma wskazywać na autoironiczną postawę twórców. Przykładowo, perora Wandy poświęcona artystom. Mistrza się gani, ale się go ceni, reszta sprowadzana jest do bełkotu - twierdzi kobieta. Ergo: tych mniej uznanych nawet nie próbuje się zrozumieć. W łódzkim spektaklu trudno jest jednak odnaleźć przekonującą myśl przewodnią. Nikt nie będzie wyważał zamkniętych drzwi balem, bo nawet w szaleństwie musi być metoda (podziękujmy Szekspirowi za jakże uniwersalną frazę). Narracyjna dezintegracja przypomina tablicę Rorschacha z wielką plamą utworzoną z rozlanego atramentu (jakież literackie skojarzenie!), porannej kawy, resztek jedzenia (dobrze, niech będzie: resztek kultury). Zaciek to prawie że przypadkowy, podstawiony widzowi pod nos; niech każdy zobaczy w nim co chce. Nie, ja się na to nie zgadzam.

Doceniam to, co Bazan robi z Maat Projekt w Lublinie. Chwalę sobie również współpracę Cecki z Krzysztofem Garbaczewskim. Nawet, jeśli zdarzy się, że tekst dramaturga zahaczy o grafomanię, to i tak są to rzeczy intelektualnie frapujące. Niestety, "Lśnię" nie prowokuje intelektu, jedynie judzi zbombardowaną bodźcami percepcję. I nie interesuje mnie wersja zakładająca autoterapeutyczny wymiar spektaklu. W tym momencie przypomina mi się "Auto da Fé" Eliasa Canettiego, a w szczególności podział powieści na segmenty: "świat w głowie" (w odniesieniu do przedstawienia byłoby to uniwersum tworzone przez ogarniętego obłędem Jurka Króla), "głowę bez świata" (czyli izolacja głównego bohatera) oraz "świat bez głowy" (świat sceniczny z pewnością nie został pomyślany żadną logiczną głową). Skojarzenie z Canettim jest dość odległe, ale niech tam, pociągnę myśl dalej, skoro "Auto da Fé" jest diagnozą świata postępującego indywidualizmu i wycofania w sferę własnych destrukcyjnych urojeń. Powyższe stwierdzenie można odnieść nie tylko do postawy Jurka Króla, lecz także do hermetycznej izolacji artystów współczesnego teatru. Przez "izolację" rozumiem rezygnację z zainteresowania widzem, nawet tym wyrobionym, i potraktowanie sceny jako poligonu doświadczalnego, kozetki psychoanalityka czy terytorium testowania i prezentowania poplątanych wizji świata. Im bardziej zaciemniony obraz, tym według twórców jest lepiej. A jeśli w ciemny obraz wbije się kilka hiperintelektualnych gwoździków, wtedy lepiej już być nie może. Takim gwoździkiem jest choćby aluzja do Clifforda Geertza z opisanymi przez niego walkami kogutów na Bali. Do tragedii alkoholika jak znalazł. Przynajmniej studenci kulturoznawstwa będą mieli zagwozdkę.

Efekt końcowy stanowi gmatwanina miriad niepowiązanych ze sobą wizji, ni to wzniosłych, ni nawiązujących do cudzysłowowej poetyki filmów klasy B. Nie widzę tutaj przekonującego przekazu o mnogości uwikłań artysty. Jeżeli założeniem twórców było zobrazowanie umysłu literata w czasie pracy, to z przykrością stwierdzam, że taki eksperyment może wykonać każdy, kto kiedykolwiek zmagał się z gonitwą myśli w trakcie wysiłku koncepcyjnego (a że mózg to dość skomplikowane urządzenie wie chyba większość ludzkości). Wydawało mi się, że sztuka musi być medium jakiejś prawdy, powinna objawiać cokolwiek, klarować, odrzucać osad zbędnych zamysłów, przepuszczać produkty weny przez filtr. I zostawiać przestrzeń dla rozumowania, nie tylko jątrzyć zmysły, miażdżyć i tłuc wszystko w kolorowym audiowizualnym moździerzu. Może się myliłam.

Daniel mówi: "ciekawość prowadzi nas w miejsca, których nie powinniśmy oglądać". Sens symboliczny jest czytelny: penetracja mroków podświadomości zawsze kończy się jakąś ofiarą. A ja, jako emisariusz plebsu, zapewne rżącego ze śmiechu na farsach, nadpiszę swój sens dosłowny. Czasem ciekawość prowadzi nas na spektakle, które nigdy nie powinny być wystawione. Niestety, "Lśnię", wbrew nazwie, jest jedynie kawałkiem płaskiej blaszki. Być może się mylę, jako że wiele osób, w tym prominentni krytycy, jednak złapało się na ten błystek. Wezmę przykład z Jurka Króla i porozmawiam ze swoją głową. Nie sądzę, żebym zmieniła zdanie, lecz jeśli zmienię, to przysięgam, uderzę się w pierś i odszczekam wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji