Roger wierność kompozytorskim zamysłom
Wśród czterech rodzimych inscenizacji opery Karola Szymanowskiego zrealizowanych po roku 1945 - a praktycznie po 1964, jako że w pierwszym powojennym dwudziestoleciu nie zaryzykował u nas wystawienia "Króla Rogera" żaden teatr (a i w całym świecie mamy z tego okresu do odnotowania jedną tylko premierę, za to podobno znakomitą i na dodatek przygotowaną w najwłaściwszym dla tej opery miejscu, to jest w Palermo) - najświeższy spektakl Państwowej Opery Śląskiej uznać wypada za artystyczny ewenement bardzo dużej wagi.
Śląska scena nie rozporządza dziś wprawdzie tak wspaniałym gronem śpiewaków solistów, jak inaugurujący jesienią 1965 swą działalność na dawnym miejscu warszawski Teatr Wielki (Hiolski, Ładysz, Szczepańska, Rumowska i Słonicka), ani tym bardziej nie jest w stanie otwierać tak ogromnej przestrzeni, w której, jak potrzeba dla właściwego klimatu akcji, mogłyby gubić się niemal pojedyncze sylwetki występujących osób, oraz w której, jak we wnętrzu "prawdziwej" katedry, można by uzyskać odpowiedni akustyczny efekt brzmienia "wielopiętrowych" chórów. Wydaje się natomiast, że bytomskie przedstawienie "Króla Rogera" odznacza się największym pietyzmem wobec pierwotnych zamysłów i dążeń samego kompozytora. Chodziło mu bowiem - przypomnijmy tu znany list do Jarosława Iwaszkiewicza z sierpnia 1918 - o ewokowanie na operowej scenie atmosfery średniowiecznej Sycylii, o owe "bizantyjsko-arabskie wnętrza pałaców, złoto przyćmione i sztywność mozaik, arabskie filigrany, tańce i jako nieomal pretekstu tylko dla ukazania tych rzeczy potrzebował odpowiedniego libretta, oczywiście z "poszukiwaniem ich ukrytego znaczenia, rozwiązywaniem jakichś nierozwiązalnych zagadek". Poszukiwał treści, która miałaby wypełnić urzekającą go konkretną scenerię, a nie odwrotnie; tak więc sceneria owa powinna być przy każdorazowej realizacji teatralnej elementem co najmniej równie ważnym jak treściowo-ideowa zawartość utworu.
Tak właśnie postąpiono w Operze Śląskiej, gdzie efektowna i bogata oprawa scenograficzna Jana Bernasia odznacza się chwalebnym dążeniem do wierności wobec "bizantyjsko-arabskich" pierwowzorów. Z kolei Ludwikowi Rene udała się sztuka doprawdy bardzo trudna, a mianowicie jasne, przejrzyste i zrozumiałe przełożenie na język teatralny - na takim właśnie plastycznym tle - rozwoju dość statycznej akcji oraz filozoficznej idei utworu (wprowadził nawet pantomimiczne "alter ego" Rogera, jako naoczne niejako odbicie jego wewnętrznego rozdwojenia oraz słów Pasterza, który powiada "Jestem głosem płynącym z głębi twojego serca"). Napoleonowi Siessowi zaś udała się sztuka, kto wie czy nie jeszcze trudniejsza, a mianowicie utrzymanie aż do końca dzieła nieprzerwanego ekspresyjnego napięcia, pomimo że twórcza inwencja Szymanowskiego gdzieś w połowie drugiego aktu "Króla Rogera", po urzekająco pięknej pieśni Roksany (chyba właśnie tam, gdzie zarzucił on pracę nad tym dziełem, aby dopiero po pewnym czasie do niej powrócić?) wyraźnie słabnie, co w dawniejszych wykonaniach dawało się odczuć bardzo mocno. Przy tej okazji Siess, jak sam powiada, "odstraussił" nieco partyturę Szymanowskiego, czyli po prostu zmniejszył jej gęstość, skreślając niektóre spośród zdwajających się instrumentalnych głosów, co jest uzasadnione niewielkimi rozmiarami sceny oraz całego teatru, a dla przejrzystości faktury, jak też słyszalności głosów śpiewaków wyraźnie korzystne. Wśród solistów grudniowego przedstawienia, jakie wypadło mi oglądać, wyróżniał się Henryk Grychnik jako Pasterz; także odtwórca tytułowej roli Jerzy Kubit rozwinął się bardzo od czasu, kiedy oglądaliśmy go bodajże w "Niepożądanym zięciu". Mocną stronę przedstawienia stanowią chóry, w tym również dziecięcy zespół ze Szkoły Muzycznej im. Chopina w Bytomiu. Cały zresztą spektakl jest sukcesem Opery Śląskiej oraz stanowi niewątpliwie ciekawą kartę w skromnych zresztą scenicznych dziejach drugiej opery Karola Szymanowskiego.