Artykuły

"Gyntianizm" zwyciężony miłością - czy na pewno?

"Peer Gynt" w reż. Marka Pasiecznego w Teatrze Montownia w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Wybór "Peer Gynta" na inaugurację własnej sceny, a także na jubileusz dziesięciolecia istnienia Teatru Montownia okazał się wyborem dość niefortunnym. Tego typu materia literacka, jaką jest ten poemat dramatyczny Ibsena, jakoś nie mieści się w emploi Montowni. A przynajmniej w tej wersji inscenizacyjnej, którą zaproponował reżyser i zarazem autor adaptacji spektaklu, Marek Pasieczny. Ponadto surowa, prawie naturalna przestrzeń basenowa, w jakiej rozgrywa się akcja przedstawienia, okazała się niesprzyjająca dla ducha utworu. A rozrzucenie miejsc gry na trzy miniestrady i galeryjki widokowe znajdujące się na kilku poziomach powyżej niecki basenu oraz wykorzystanie przejść między rzędami widowni - z założenia na pewno jest interesującą przestrzenią do zagospodarowania. Tutaj jednak sprawia wrażenie pewnego chaosu myślowego i niezborności artystycznej.

Szkoda, że na początek nie wyszło tak, jak zamierzano i jak by się chciało. Utwór Ibsena nie jest łatwym dziełem w przełożeniu na scenę, choć motyw podróży głównego bohatera po różnych zakątkach świata jest z pewnością łakomym kąskiem dla teatru, zawiera jednak pewną pułapkę. Wymaga od reżysera podjęcia decyzji, na czym głównie skupia uwagę: na wydobyciu przesłania autorskiego, ukazaniu bohatera w jego rozwoju duchowym, rozterkach, pogubieniu się i próbie odnalezienia czy też na "atrakcji" wynikającej głównie ze zmiany miejsc akcji przemieszczającej się z kontynentu na kontynent. Ponadto trzeba się tu zdecydować, w jakim kierunku spektakl jest grany: w stronę dramatu, komedii czy pastiszu.

Myślę, że podstawowym grzechem tego przedstawienia jest właśnie ów brak decyzji, który zaistniał już na etapie adaptacji. Stąd chwilami można odnieść wrażenie, że do jednego worka wrzucono wszystkie pomysły i żadnego z nich tak na dobre nie rozwinięto. Może nie byłoby to tak widoczne, gdyby aktorsko przedstawienie pozostawało bez zarzutu. Ale tak nie jest. Choć są tu dwie interesująco poprowadzone role: przede wszystkim Aleksandry Górskiej jako Aasy, matki tytułowego bohatera, a także Mariusza Benoit grającego Peera Gynta w jego ostatnim okresie życia.

Matka Peera Gynta w świetnym wykonaniu Aleksandry Górskiej jest osobą tragiczną. Po śmierci męża nie ma wsparcia właściwie u nikogo. Sama boryka się z trudną sytuacją materialną i ponosi konsekwencje wyrzucenia poza nawias społeczności wiejskiej, w co wpędził ją i siebie Peer, przehulawszy cały majątek rodzinny. Ale Aasa kocha swego jedynaka ponad wszystko, choć widzi jego wady i potępia je, próbując zapobiec dalszemu brnięciu syna w zło. Piękna i przejmująco zagrana scena śmierci matki na kolanach Peera byłaby jeszcze bardziej wiarygodna i porywająca, gdyby Maciej Wierzbicki w roli syna był wystarczająco przekonywający. A tak cały ciężar tej sceny spoczywa na Aleksandrze Górskiej.

Postać tytułowego bohatera rozbita jest w przedstawieniu na trzech wykonawców grających Peera Gynta w różnym okresie jego życia. I tak młodego Peera gra Maciej Wierzbicki. Niestety, nie jest to udana rola, ten wyraźny dystans do postaci i chwilami skłonność do wręcz komicznego wizerunku Peera wynika pewnie nie z założenia interpretacyjnego, lecz po prostu z takiego ukierunkowania emploi, w którym aktor czuje się najlepiej i które wiele razy sprawdziło się doskonale, lecz w innym repertuarze. W dojrzałego Peera wciela się Marcin Perchuć, który ma kilka ciekawych scen, szkoda, że niekonsekwentnie do końca.

Mariusz Benoit zaś gra Peera Gynta będącego już w sędziwym wieku, kiedy to w przeczuwaniu rychłej śmierci dokonujemy podsumowania naszego życia. I jak przystało na starego człowieka, jego sposób postrzegania świata, mentalność, sposób mówienia i poruszania się zdecydowanie różnią się od tego, jak zachowuje się Gynt we wcześniejszych fazach swego życia. Takim ukoronowaniem mogłaby być tu finałowa scena, w której Peer, zjeździwszy kawał świata w poszukiwaniu swego wymarzonego cesarstwa, zasmakowawszy przy tym rozmaitych doświadczeń, mający w swoim dorobku niemało przekrętów, a na sumieniu niejeden zły uczynek - wraca do domu. A raczej do chaty zbudowanej niegdyś własnymi rękami dla siebie i Solvejgi (w tej roli Agata Buzek), czystej, niewinnej dziewczyny, która z miłości do niego porzuciła swój dom rodzinny i całe swe życie aż do starości spędziła tu właśnie, oczekując na niego i nieustannie darząc go miłością.

Ale ta finałowa scena powrotu starego Peera Gynta do starej Solvejgi (mimo upływu lat ciągle młodej dziewczyny, czy dlatego, że ją tak zapamiętał?) - jakoś nie wzrusza i nie przekonuje. A przecież powinna, bo oto miłość Solvejgi przezwyciężyła zło i destrukcję wynikającą z niebywałego wręcz egoizmu bohatera, przezwyciężyła "gyntianizm" i uświadomiła Peerowi, że jego marzenia tu tylko mogą się realizować, przy niej, i że jej wierność i miłość są tym, co może uchronić go przed potępieniem i tym, co nadaje sens jego życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji