Artykuły

Z życia glist

O tym jaką rozkosz daje samookaleczenie się połączone z drażniącym obolałe i napięte zmysły dłubaniem w świeżej ranie zar­dzewiałą szpilką, zapewniają nas Skandynawowie już od dawna. A my od czasów Ibsena i Strindberga skwapliwie staramy się w to uwierzyć. Amatorom takich "pra­ktyk" najnowsza premiera Stare­go Teatru zapewne przypadnie do gustu, bo sztuka współczesnego pisarza szwedzkiego P. O. Enquista związana jest ze skandynaws­ką tradycją masochistycznej psy­choanalizy i stylistycznie, i tema­tycznie.

Enquist zdobył sobie uznanie w świecie dramatem o Strindbergu ("Noc trybad"). Prezentowana obecnie w Starym Teatrze sztuka opiera się na podobnym pomyśle: opowiada o Andersenie i jego dziwnej, targanej wzajemnymi sympatiami i awersjami znajomo­ści z małżeństwem Johanny i Jo­hana Heibergów; cenionego lite­rata i duńskiej gwiazdy XIX-wiecznego teatru.

Postać Andersena, egzaltowane­go, gadatliwego i niezgrabnego Dziecka, wprowadza zamieszanie w chłodny, lakoniczny i pełen dobrych manier dom Heibergów. Symboliczny jest obraz gwałtow­nego zderzenia ożywionego i dzie­cięco hałaśliwego bajkopisarza z unieruchomioną w fotelu, bełko­tliwie mamroczącą, trupio bladą Łysą. Symboliczna jest też wy­miana zdań: Andersen do Helberga - "Powiedziałem pana żonie wszystko!" Heiberg - "Wszysko?! Tego nigdy nie należy robić". O, tak. Dorośli wiedzą, pamiętają o tym. Nie mówią wprost, nie rea­gują spontanicznie. Mają formy, maniery i zasady. Są bezlitośnie trzeźwi i akuratni. I nie mają czasu dla Dzieci gadatliwych i po­pełniających gafy. Andersen, dziecinny w swoim zagubieniu w realności (wynikłym z faktu, że jest przybyszem z fantastycznego świata baśni), męczy i drażni Do­rosłych - małżeństwo Heiberg.

Johanna Heiberg ("pokryta cienką warstewką lodu" - jak sama o sobie mówi) poddaje się w końcu jego natrętności, godzi na swoistą psychoanalizę i w re­zultacie... kaleczy lodowatymi igiełkami prawdy jego miękkość, dziecinną żarliwość. Dorosły zaś, bądź co bądź, bajkopisarz rozpaczliwie chroni w sobie Dziecko, zamykając oczy na zbyt wielkie w swojej bezwstydnej oczywisto­ści okrucieństwo i ponury chłód realnego świata.

Konflikt ten stanowi oś sztuki Enquista, ale nie wypełnia jej całkowicie. Wiele tu bowiem po­bocznych wątków, dygresji i pro­blemów ledwie zasygnalizowa­nych. Nie zagęszczają one jednak sztuki Enquista ani jej nie wzbo­gacają, raczej... zaśmiecają. Mło­dy reżyser natomiast najwidocz­niej nie miał odwagi dokonać bezwzględnie koniecznych skrótów, bez których spektakl (nie spięty w dodatku ostrogą tempa) ciągnie się, rozłazi i miejscami po prostu nudzi.

Jest tatki charakterystyczny (i niebezpieczny) sygnał, że sztuka przeciąga się ponad miarę: skrzy­pienie foteli pod mimowolnie wiercącą się, zmęczona publicz­nością. A właśnie na "Życiu glist" w jakiś może kwadrans po przer­wie skrzypnęły fotele raz i drugi, aż wreszcie rozskrzypiały się na dobre.

Przykro było mi słyszeć ten charakterystyczny hałas ze wzglę­du na znakomitych aktorów nie­winnie cierpiących z powodu nie poskromionego przez reżysera ga­dulstwa Enquista. Aktorzy grają bardzo dobrze, choć (może też zniecierpliwieni przez samego autora?) bardzo nierówno.

Jan Nowicki (Andersen) po bra­wurowo rozegranym prologu, w dalszym ciągu sztuki podczas wy­nurzeń i rozmów Heibergów "znikał" chwilami tak dalece, że z niedowierzaniem i obawą szu­kałam go wzrokiem po scenie, czy gdzie nie wyszedł... Jerzy Biń­czycki i Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Heibergowie), w kon­traście do ruchliwego i zmienia­jącego co chwila nastrój Nowic­kiego, przyjęli konwencję sztuczności, chłodnej od nadmiaru do­brych manier. Powściągliwość Bińczyckiego (Johan Heiberg) po­czątkowo idealnie współgra z ha­łaśliwym rozbieganiem Nowickiego, ale w końcu zaczyna draż­nić swoją niezmiennością. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, prezentu­jąc słynną Gwiazdę, słusznie (i udatnie) przyjęła pozę Wielkiej Damy odpychającej wyniosłością i nienaturalnym gestem, masku­jącej wszelkie wzruszenia. Tym silniejszy efekt wywołuje jej o-stateczne wzburzenie wykrzywia­jące w brzydkim grymasie pięk­ną i starannie wypielęgnowaną twarz.

Wolno płynie "Życie glist". Oszczędne, pojedyncze dźwięki for­tepianu odmierza w nim czas jak spadające krople wody (dobry pomysł Stanisława Radwana). Scenografka, Urszula Kenar, umieściła to "Życie" wśród sprzę­tów typowych dla XIX-wiecznego salonu, wkomponowując w umeblowanie symbole-rekwizyty z andersenowskich bajek ("Brzyd­kie Kaczątko", "Królowa Śnie­gu"...). Nie dla czystego efektu je­dnak, ale po to, żeby udowodnić, jak niewiele różni się piękny ła­będź od pospolitej gęsi i że sze­rokie, jasne okno, symbol nie­skrępowanego kontaktu ze świa­tem, czasem okazuje się ślepe, bo wypełnione lustrem, w którym można by co najwyżej samemu się przejrzeć. Gdy nie było pęk­nięte...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji