Artykuły

Widelec w oko

W ubiegłym roku w "Wysokich Obcasach" Maja Kleczewska powiedziała: "Wiem jak robić spektakl, który się będzie podobał. Tylko po co?". Woli "wbijać widelec w oczy". Te słowa świadczą o tupecie i bezczelności. A także o świadomości, że tylko przez skandale może zrobić karierę. I zrobiła - pisze Witold Sadowy.

Gdyby nie jej szokujące przedstawienia byłaby jedną z wielu, których spektakle przechodzą bez echa. A tak wciąż jest na fali. I wciąż jest o niej głośno. Ale jak długo można oglądać bełkotliwe, pozbawione logiki przedstawienia w których powiela w kółko te same pomysły i bez uzasadnienia rozbiera do naga aktorów?

Nagość stała się jej obsesją. W jej przedstawieniach jest przerost formy nad treścią. Aktor nie ma możliwości stworzenia postaci. Jest jedynie elementem dekoracyjnym w jej obłąkańczych wizjach. Ludzie dla niej to potwory. W jej spektaklach nie ma niczego pozytywnego. Tylko sex i nagość. Nagość na scenie to nic nowego. Wiele lat temu w Paryżu widziałem dwa głośne musicale "Hair" i "Oh Kalkuta", w których aktorzy chodzili po scenie nago. Ale to czemuś służyło. A przede wszystkim grano je w teatrach prywatnych, a nie miejskich czy państwowych. Za własne, a nie podatników pieniądze, jak to ma miejsce u nas. Jej chora wyobraźnia sprawiła, że "Sen nocy letniej" przeniosła do burdelu a "Fedrę" Racine'a do szpitala psychiatrycznego gdzie na suto zastawionym stole odbywa się akt kopulacji.

A tytułowej bohaterce rozdartej wewnętrznie, zakochanej nieszczęśliwie w swoim pasierbie Hipolicie, każe uprawiać seks oralny. Wypaczając w ten sposób myśl autora i tragiczną wymowę sztuki. Natomiast w "Szczurach" (na zdjęciu) najnowszej swojej produkcji, nie mającej nic wspólnego ze sztuką Hauptmanna, choć się podpiera jego nazwiskiem, spłodzonej wspólnie z Łukaszem Chotkowskim w Teatrze Powszechnym w Warszawie, opluwa wszystkich, którzy nie zaakceptowali jej jako reżyserki i odkryli, że niewiele ma do powiedzenia w teatrze. W tym grafomańskim i kosztownym bełkocie jakim są "Szczury" wymyśliła tyle idiotyzmów, że logicznie myślący widz nie jest w stanie tego zaakceptować. Tolerujący ją do tej pory recenzenci nie pozostawili na niej suchej nitki. Zobaczyli wreszcie że to teatr bez ładu i składu. Dołujący i do tego bezprawnie przywłaszczający sobie wyjęte z kontekstu zdanie wypowiedziane kiedyś przez Zygmunta Hübnera: "Teatr, który się wtrąca". Mające sugerować, że jest kontynuatorką jego poczynań. Zygmunt Hübner był człowiekiem wielkiej wrażliwości. Delikatnym i subtelnym. Intelektualistą. I do tego niezwykle skromnym. Nie mającym nic wspólnego z tym, co proponuje Kleczewska. Znałem go i wiem, że nigdy by nie zaakceptował jej poczynań. Wara więc od niego.

Ostatnio prasa podała, że Kleczewska reżyserować będzie w Teatrze Żydowskim "Dybuka". W związku z tym błyskawicznie obiegła Warszawę plotka, że szuka w zespole Teatru Żydowskiego obrzezanych aktorów aby ich pokazać nago na scenie. Czyżby to był najważniejszy problem w tej sztuce?

A wracając do rozważań o dzisiejszym teatrze to nie jestem jego zwolennikiem, ale śledzę co się w nim dzieje. Wiem, że świat się zmienił, że my się zmieniliśmy, że patrzymy na wszystko inaczej i że nic nie może już być tak samo, jak dawniej. Pytam tylko, dlaczego mimo ogromnego postępu w każdej dziedzinie, w teatrze wszystko zmienia się na gorsze, a nie na lepsze?

Teatr, na którym ja się wychowałem, to teatr wielkich lotów. Głęboki, intelektualny, dbający o piękno języka polskiego. Pełen autorytetów. Takich jak Leon Schiller, Juliusz Osterwa, Arnold Szyfman, Stefan Jaracz, Aleksander Zelwerowicz, Wilam Horzyca, Jerzy Leszczyński, Edmund Wierciński, Janusz Warnecki, Iwo Gall, Irena i Tadeusz Byrscy, a z młodszych Erwin Axer, Aleksandr Bardini, Ludwik Rene, Kazimierz Dejmek, Bohdan Korzeniewski, Janusz Warmiński i Zygmunt Hübner - odchodzi w zapomnienie. A sprawcami tego są cyniczni barbarzyńcy, żądni pieniędzy i sławy Jan Klata, Maja Kleczewska, Radosław Rychcik, Michał Zadara, Paweł Demirski i Monika Strzępka, pragnący na siłę zawładnąć polską sceną i obrzydzić wszystko co dawne.

Ucząc, zwłaszcza młode pokolenie, złego smaku, logiki i ordynarnego języka. Przenicowując nie do poznania dzieła uznanych autorów. Podpierając się jednak ich nazwiskami, dają do zrozumienia, że są mądrzejsi od nich. Sekundują im w tym dzielnie ich kumple Roman Pawłowski, obecnie kierownik literacki TR Warszawa i Maciej Nowak. Najlepiej znający się na jedzeniu, były dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego. Odwołany ze stanowiska po dziesięciu latach, ubiegał się o stołek dyrektorski w Teatrze Powszechnym. Kiedy odpadł z braku kompetencji, zaczął nagle protestować przeciwko długo trwającym kadencjom dyrektorskim. Cóż to za obłudnik. A kolejni "uzdrowiciele" polskiego teatru Monika Strzępka i Paweł Demirski postanowili "uratować" Teatr Dramatyczny i wysadzić z siodła dyr. Tadeusza Słobodzianka. Nie jest on z pewnością idealnym dyrektorem, ale na pewno ma więcej do powiedzenia w teatrze niż ta para. Przypuścili więc na niego atak, do którego dołączyli się kolejni "uzdrowiciele", ale po liście otwartym Słobodzianka w "Gazecie Wyborczej", który dał im do wiwatu, umilkli nagle. Czyżby się przestraszyli? A może to jest właściwa metoda na tych ludzi, aby pokazać im gdzie jest ich miejsce? Na pewno nie na piedestale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji