"Matka"
To znakomity spektakl, zbudowany bezbłędnie w warstwie kompozycyjnej, dokładny i precyzyjny w opisie sytuacji, w odmierzaniu rytmu sekwencji. Intelektualny i żywiołowy zarazem. Naturalistyczny i nadrealistyczny w swojej poetyce. Wściekle żywy przez ciągłe odniesienia do współczesności. Jest w tym przedstawieniu c a ł y {#au#158}Witkacy{/#}, którego znamy z jego rysunków i malarstwa, powieści i dramatów. Witkacy prorok i Witkacy błazen, wielki wizjoner procesów cywilizacyjnych i wielki aktor, niezrównany żongler, traktujący twórczość artystyczną jako fajerwerk zapierających dech pomysłów, niespodzianek, fantastyczności. Witkacy wzniosły i Witkacy trywialny, moralizator i cynik w jednej osobie.
"Matka" w inscenizacji Jerzego Jarockiego, to sztuka o mizeractwie duchowym, o zakłamaniu wewnętrznym bohaterów i wielkiej bladze, o umiejętności gestów pustych, kabotyńskich, nijakich. Jakże bardzo polski to klimat i polskie problemy, to wzniosłe bredzenie Leona Węgorzewskiego o zbawianiu ludzkości, o zawracaniu biegu historii. Zdaje nam się, że słuchamy pijackiej paplaniny w którejś z knajp związków twórczych. Tak genialnie to jest podsłuchane i tak świetnie sparodiowane przez realizatorów przedstawienia.
Jarocki rozgrywa "Matkę" na kilku płaszczyznach: w sferze psychologii, polityki i metafizyki. Nie oddziela tych płaszczyzn od siebie, mając świadomość, że ich wzajemne przenikanie, współżycie ze sobą daje gęstość materii dramatycznej. Najpierw sfera psychologii: penetracja pobudek działania postaci, ich chceń, nastawień, obsesji - kwestia autentyczności i nieautentyczności, suwerenności i zniewolenia życia duchowego. Pasjonująca jest sfera druga, obejmująca to wszystko, co dotyczy relacji: jednostka a społeczeństwo. Sprawdzenie proroctw Witkacego w tym względzie na przykładzie naszych teraźniejszych doświadczeń może nas doprowadzić do wniosku, że posiadał charyzmat jasnowidztwa. Był Huxleyem i Orwellem na parę dziesiątków lat przed nimi. Jarocki wydobył wszystkie momenty owej genialnej intuicji pisarza, nadając im ton niemal eschatologiczny. Obraz sceniczny nie tylko przerażał, ale i porażał widza mrocznością klimatu, wizją narastającej apokalipsy.
Witkacy to przede wszystkim filozof egzystencji, pisarz sumienia zagrożonego, zabieranego lub nie istniejącego, pytający z maniackim uporem o sens i wartość życia. Pokazujący jego dziwność, zagadkowość, jedyność. Wiążąc problematykę metafizyczną "Matki" z dwoma innymi kręgami - psychologia i polityka - zapobiegł Jarocki jej abstrakcyjności. Uczynił ją dla widza konkretną i żywą.
"Jedna rzecz jest pewna na świecie, to cierpienie..." Ono nigdy nie bywa w "Matce" kwestionowane. Witkacy to poeta cierpienia, nędzy, człowieczeństwa poniżonego, zamkniętego w obrębie instynktów i impulsów - poeta rozumiejący i współczujący. Chwilami ma się wrażenie, że dynamitem chciałby wysadzić ten świat absurdalny i nie do obronienia.
Scenografia Krystyna Zachwatowicz o dużych walorach malarskich, grająca nagłym kontrastem, niespodzianką. Świetny efekt kolorystyczny i metaforyczny zarazem z rozsypaną po scenie w dużej ilości niebieską wełną (akt II), po której pełzają aktorzy trupiobladzi, bez cienia koloru. Dekoracje i ubrania tylko i jedynie w tonach biało-czarnych, zgodnie zresztą ze wskazaniami dramaturga.
Gra aktorska wyborna - odrealistyczniona, sztuczna. Zdeformowane gesty, ruch, mimika, głos. O takiej grze marzył Witkacy w swoich teoriach estetycznych - grze nie naśladującej absolutnie odpsychologizowanej, tworzącej rzeczywistość nową, niepodobną do tej z życia codziennego. Raz po raz niepokojącą jednak widza jakąś daleką analogią, jakby nagłym przypomnieniem czegoś, co jest nam bliskie znane, własne. Dwie wielkie kreacje stworzyli Ewa Lassek (Janina Węgorzewska) i Marek Walczewski (Leon Węgorzewski). Matka Ewy Lassek była groteskowa i patetyczna, wulgarna i dystyngowana, obłąkana i przerażająco trzeźwa, budząca śmiech i litość, a nade wszystko prawdziwa, ludzka w swym bezbrzeżnym udręczeniu i smutku. Walczewski budując swą rolę w tonacji cyrkowego klowna, ocalił w niej także kilka rysów dramatycznych. W zamykającym spektakl obrazie, kiedy ginie zadeptany butami narastającego bezosobowego tłumu, ma już tylko twarz człowieka przerażonego. Odpadła maska błazna, gra, to wszystko, co było sztuczne, skłamane.
Jedno jeszcze trzeba podkreślić w tym przedstawieniu: wielką dbałość reżysera o współgranie wszystkich składników: światła, ruchu, muzyki. Taka solidność rzemiosła nieczęsto się zdarza w naszych teatrach, które rzetelność roboty wolą zastąpić efekciarstwem. Nie wiem więc, co bardziej podziwiać u Jarockiego - sztukę interpretacji, czy naturę rzemiosła?