Artykuły

Wreszcie jest się o co kłócić

Jaki był teatralny rok? Na pewno ciekawy i obiecujący. Nie wszędzie niestety, ale w kilku miejscach na pewno. I choć rezultat ożywienia bywa różny, lepszy jest ferment niż zastój. Z zastoju nigdy nic się nie urodzi, z fermentu - owszem. Dobrze, że choć trochę tego fermentu mamy w Krakowie - pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Dwa lata temu w gazetowym cyklu "Muzeum Kraków" narzekaliśmy na stagnację w krakowskiej kulturze. Też narzekałam - na brak przedstawień, które wywołałyby szersze niż lokalne zainteresowanie, brak festiwali - czyli możliwości konfrontacji, na zachowawczość i ostrożność dyrektorów, na brak poparcia dla ciekawych inicjatyw, ucieczkę wykształconych w Krakowie reżyserów i aktorów. Przez lata wydawało się, że życie jest gdzie indziej - i była to prawda. To, co nowe, ciekawe, świetne, interesujące powstawało poza Krakowem. Gorące dyskusje o tym, jaki jest i jaki powinien być polski teatr, też toczyły się poza Krakowem, bo żadnych punktów zapalnych tu, na miejscu, nie było. Honoru "miasta artystów" w dziedzinie teatru bronił Krystian Lupa, ale po pierwsze - już do jego obecności na Scenie Kameralnej przywykliśmy, a po drugie - pracował też w innych miastach. Pewną pociechą było też to, że największe talenty reżyserskie i aktorskie młodego i młodszego pokolenia to absolwenci krakowskiej PWST, często rozpoczynający karierę na tutejszych scenach.

Wreszcie jest się o co kłócić

Coś jednak zaczęło się zmieniać. Wciąż trwająca - wraz z pojawianiem się kolejnych roczników reżyserów i działalnością teatrów o własnym wyraźnym obliczu - dyskusja o kształcie polskiego teatru znalazła punkt zaczepienia również w Krakowie. W maju ZASP rozważał cofnięcie poparcia dla dyrektora Starego Teatru. Cała awantura i dyskusja wokół linii repertuarowej narodowej sceny była w sumie optymistyczna. Dowiodła przede wszystkim tego, że Stary Teatr zyskał osobowość. Że nawet jeśli komuś linia repertuarowa czy kierunek poszukiwań się nie podoba, są one wyraziste, bo można się o nie kłócić. Nijakość nie wywołuje emocji, trwa sobie spokojnie na uboczu.

Stary Teatr na pewno nie był w tym roku nijaki. Mikołajowi Grabowskiemu udało się przede wszystkim skupić wokół teatru młodych reżyserów, jeszcze studentów czy niedawnych absolwentów szkoły teatralnej, w nadziei, że zahamuje to tradycyjną ucieczkę talentów z Krakowa i spowoduje ożywczy ferment. Rezultaty pracy młodych reżyserów były różne - od dojrzałego, ostrego i przemyślanego "Księdza Marka" Michała Zadary, przez ciekawego, zabawnego, ale jakby niedokończonego Fredrę ("Wielki człowiek do małych interesów" Michała Borczucha) po nieudanego, letniego "Sinobrodego" Arkadiusza Tworusa. Ale w żadnym teatrze - nawet w Starym trzydzieści lat temu - nie powstają same arcydzieła, a spektakle debiutantów i tak były lepsze niż średnia krakowska. Również za sprawą aktorów różnych pokoleń, wyraźnie zainteresowanych pracą z młodymi.

Dwa spojrzenia na romantyzm

Dzięki majowemu festiwalowi re_wizje romantyzm udało się też przełamać pewien schemat: że młodzi reżyserzy są z urzędu i natury oddelegowani do dramaturgii współczesnej. Skromne re_wizje (cztery przedstawienia warsztatowe, cykl wykładów i spotkań) były ewenementem na polską skalę - pokazały, że nieprawdą jest, jakoby romantyzm nie interesował młodego teatru. Wszyscy reżyserzy potraktowali tę piekielnie trudną dramaturgię z wielkim zaangażowaniem, starając się znaleźć w niej nie tylko to, co współcześnie interesujące, ale i oddać jej złożoność. Nawet jeżeli powstały spektakle niezborne czy niedokończone, było o czym rozmawiać. Jest też nadzieja, że dla Bogny Podbielskiej, Michała Zadary, Michała Borczucha czy Pawła Passiniego nie jest to pierwsze i ostatnie romantyczne zadanie. Że za parę lat pokażą dojrzałego Słowackiego, Krasińskiego czy Fredrę.

Inny festiwal - Dramaty Narodów - dowiódł, że dobrych przedstawień romantycznych właściwie nie ma. Wierzę, że te pięć, które nam pokazano, było najlepszych z prawie pięćdziesięciu obejrzanych przez organizatorów. Ale poza "Nie-Boską komedią" Jerzego Grzegorzewskiego żaden z zaproszonych na festiwal spektakli nie był w stanie wywołać gorętszych emocji. "Dziady" Krzysztofa Babickiego czy "Niepoprawni" Bartosza Zaczykiewicza to spektakle powierzchowne i niedomyślane; mogły zadowolić jedynie zwolenników swoiście pojmowanej tradycji, bo nie uwspółcześniały wieszczów, nie odczytywały ich na nowo i mniej więcej trzymały się litery tekstu. Zwolenników takiej tradycji trudno zadowolić, myślę, że gdyby sam Leon Schiller zmartwychwstał, nie sprostałby ich wymaganiom, ze swoją "Nie-Boską" z 1926 roku, graną we współczesnych kostiumach (Pankracy jako sowiecki komisarz) i jawnie odwołującą się do świeżych wypadków majowych.

Dobre premiery, udane festiwale

Udany rok Staremu Teatrowi zapewniły świetne premiery: przede wszystkim dwa przedstawienia na najwyższym poziomie: "Krum" [[na zdjęciu] Hanocha Levina w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego (koprodukcja z TR Warszawa) i "Zaratustra" wg Nietzschego w reżyserii Krystiana Lupy. Ale także "Auto da fe" wg Canettiego w reżyserii Pawła Miśkiewicza i "Ósmy dzień tygodnia" wg Marka Hłaski w reżyserii Armina Petrasa. Teatr zaliczył też bolesną wpadkę - "Kraksę" Wojciecha Smarzowskiego, spektakl irytująco nijaki i płaski. Ale dzięki baz@rtowi, kierowanemu przez Pawła Miśkiewicza i Agatę Siwiak, mogliśmy obejrzeć znakomite przedstawienia Christopha Marthalera i Luka Percevala oraz (różnej jakości) warsztatowe wystawienia dramatów współczesnych.

Kraków w dalszym ciągu nie dorobił się wielkiego festiwalu teatralnego, takiego jak Dialog we Wrocławiu, Kontakt w Toruniu czy Festiwal Festiwali w Warszawie. Ale może nie musi, bo lokalną specjalnością stają się niewielkie, ale przemyślane festiwale, w których łączy się zaproszone przedstawienia z własną produkcją. Takie były jubileuszowe Reminiscencje, których najjaśniejszym punktem były trzy spektakle Terenu Warszawa, taka była też druga nowohucka edycja Genius Loci Łaźni Nowej, z prezentacją legnickiego Teatru Modrzejewskiej, offowym warszawskim spektaklem "Ifigenia moja siostra" i łaźnianym "Demo", czyli początkiem zmagań z najnowszą dramaturgią. Łaźnia działa w Hucie zaledwie od roku, ale Bartoszowi Szydłowskiemu udało się stworzyć miejsce przyciągające i widzów, i twórców. Artystyczne rezultaty są na razie różnej jakości - bardzo nierówny, ale ciekawy "Cukier w normie" Piotra Waligórskiego, zdecydowanie nieudany "Lis filozof" tegoż reżysera, dyskusyjny "Król Edyp" Bartosza Szydłowskiego - ale Łaźnia ma dużą szansę stać się miejscem przyjaznym dla rozmaitych eksperymentów, nie tylko krakowskich.

Słowacki, Ludowy, Bagatela - utartymi koleinami

W pozostałych krakowskich teatrach fermentu nie było. Niewiele było też wybitnych czy choćby interesujących przedstawień. Wszystko szło utartymi koleinami. Teatr im. Słowackiego, który uparcie (choć z nie najlepszym rezultatem) stawia na wielkie tytuły i reżyserów z doświadczeniem, na sam początek roku pokazał na dużej scenie "Operę za trzy grosze" Rudolfa Zioły, spektakl pozbawiony choćby odrobiny energii, szary i nijaki, w którym nawet nieśmiertelne songi Weilla brzmiały mało atrakcyjnie. Potem była "Miarka za miarkę", do której zaproszono z Anglii Helenę Kaut-Howson, ponoć specjalistkę od Szekspira. Rezultatem było przedstawienie ciężkie i nieciekawe, z trudem borykające się z szekspirowskim tekstem. Inaugurująca nowy sezon "Mewa" Andrzeja Domalika też nie zachwyciła - reżyser prześlizgnął się po powierzchni sztuki Czechowa i nic mu nie pomogły nawiązania do inscenizacji Steina (którą mogliśmy oglądać na ubiegłorocznych Dedykacjach). Nie ta klasa, nie ten talent. Na tym tle całkiem przyjemną odmianą okazał się spektakl Macieja Wojtyszki "Kraina kłamczuchów" - zgrabny, dowcipny i nieźle zagrany.

W Teatrze Ludowym zawiodły ambitne premiery. "Proces" Tomasza Obary okazał się niezbyt lotnym streszczeniem powieści Kafki, nie wiadomo po co nieco uwspółcześnionym (głównie w kostiumach). Przygotowany z rozmachem na grudniowy jubileusz 50-lecia "Ryszard III" w reżyserii Jerzego Stuhra z nim w roli tytułowej stał się staroświeckim popisem gwiazdy w niezbornym i nieprzemyślanym spektaklu. O "Dymitrze Samozwańcu" Schillera w reżyserii Piotra Szalszy lepiej zapomnieć. Trochę lepiej wypadły mniejsze przedstawienia - dobrze zagrany "Surwiwal" Anny Trojanowskiej, naiwna i amatorska ale pełna energii "Piątka gorszej szansy" autorstwa gimnazjalisty Marcina Perzanowskiego, grana przez jego rówieśników.

W Bagateli Waldemar Śmigasiewicz nie spisał się i jako reżyser lekkiego, wdzięcznego (w założeniu) musicalu "Wystarczy noc", i jako twórca "Nocy Walpurgii" Jerofiejewa, spektaklu długiego, ciężkiego, źle zagranego i od pierwszych minut oczywistego. Nie najlepsza była również druga część sławnego "Mayday", ale tu przynajmniej chwilami można było się pośmiać. Może jednak Bagatela powinna - zgodnie ze swoją nazwą - zdecydować się na lekki repertuar i całą energię skierować w tę stronę? Dobra farsa naprawdę jest lepsza od niewydarzonego poważnego przedstawienia.

Lepszy ferment niż zastój

Polski teatr ma teraz ciekawy czas. Współistnieje w nim kilka generacji reżyserów. Mistrzowie - Krystian Lupa czy Jerzy Jarocki - są wciąż twórczy i poszukujący. Najzdolniejsi z "młodszych zdolniejszych" (Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna), którzy z hukiem weszli kilka lat temu do teatru, są w szczytowej formie. Pojawili się jeszcze młodsi, jak Jan Klata czy Maja Kleczewska, którzy po paru zaledwie spektaklach wzbudzili zainteresowanie, a nawet solidne spory. Ruch jest coraz większy, bo teraz łatwiej o debiut, a że niektóre teatry prowincjonalne stały się ważnymi ośrodkami, praca w nich jest od razu zauważona. Nie boją się debiutantów (nie tylko reżyserów, ale i dramaturgów), a wręcz na nich stawiają. Młodsi i starsi aktorzy poważnych scen chętnie uczestniczą w offowych projektach.

Co z tego ożywienia wynika? Sporo zamieszania, poszukiwań (niekoniecznie udanych), starcie estetyk, konieczność wyartykułowania poglądów na rolę i funkcję teatru. Większość reżyserów traktuje teatr niezwykle poważnie, jako narzędzie poznawania rzeczywistości, a nie tylko kulturalną rozrywkę. I choć rezultat tego ożywienia bywa różny, lepszy jest ferment niż zastój. Z zastoju nigdy nic się nie urodzi, z fermentu - owszem. Dobrze, że choć trochę tego fermentu mamy w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji