Artykuły

Narcyz jak wiadomo skończy marnie

Narcyz, jak wiadomo, skończy marnie. U Owidiusza z góry zapowiada to Tejrezjasz, przestrzegając przed poznaniem samego siebie; Plotyn natomiast błędu młodzieńca zapatrzonego we własne odbicie szuka w nieznajomości siebie. Przedstawieniu "Zwycięstwa nad słońcem/Solarize" najbliżej jednak do Kristevej, która w Narcyzie dostrzega współczesny nam podmiot zafascynowany przestrzenią psychiczną, fantazmatem; Narcyz więc sam siebie ustanawia źródłem spojrzenia i odkrywa, że "odbicie nie jest innym, ale że inny jest jego własną reprezentacją". W pozostawionym samemu sobie podmiocie otwiera się wtedy zmienność, która uniemożliwia jego domknięcie i wypracowanie wewnętrzności.

Tegoroczną odsłonę "Projektu 'P'" można odczytać jako teatralną feerię zbudowaną z nakładających się na siebie odbić i refleksów, ze zwielokrotniające­go się narcystycznego zapatrzenia. Jednoznacznie wskazywanym przez twórców obiektem tego zapatrzenia są przywoływane w obu kompozycjach postacie historyczne. W "Zwycięstwie nad słońcem" Sławomira Wojciechowskiego i Marcina Cecki chodzi o Kazimierza Malewicza, jego współpracę z Kruczonychem i Matiuszynem nad futurystyczną operą pod tym samym tytułem, jej legendarną choć nieudaną premierę w 1913 roku, wreszcie powstanie "Czarnego kwadratu na białym tle" i sformułowanie idei suprematyzmu. W "Solarize" Marcin Stańczyk i Andrzej Szpindler przyglądają się Leonowi Bothie, południowo­afrykańskiemu DJ-owi i malarzowi, któremu występ w teledysku grupy Die Antwoord przyniósł międzynaro­dowy rozgłos, a który swoją wyjątkowo obfitą twórczością próbował przeciwstawić się progerii, chorobie powodującej przyśpieszone starzenie się organizmu.

Przedstawienie nie zasadza się jednak na konstrukcjach biograficznych ani na interpretacji dzieła. W sytuacji bohaterów poszukuje się raczej momentu otwarcia, alienacji. Zapatrzony w płaszczyznę płótna, zastanawia­jący się nad wymogami percepcji Malewicz, ale też zajęty utrwalaniem i multiplikowaniem swojej twórczości Botha - okazują się Narcyzem, którego usiłuje się przyłapać w chwili poznania samego siebie. Moment ten staje się fantazmatem, krzywym i niejasnym odbiciem, w którym próbują się rozpoznać twórcy przed­stawienia. I właśnie ową intymną, niejednoznaczną sytuację spektakl Krzysztofa Garbaczewskiego odsłania gestem niepewnym, oscylującym między sarkazmem, wyznaniem a kpiną.

Wojciechowski poszukiwania Malewicza wyprowadza ze zdyscyplinowanej, samoograniczającej się rzeczywistości muzycznej. Poszczególne dźwięki i odgłosy preparowa­nych instrumentów, obiektów, elektroniki wydają się wzajemnie w sobie przeglądać, odpowiadać na siebie, wchodzić w nietrwałe relacje. Wyłaniają się z nich pogłosy opresyjnego porządku, industrialnego ciężaru, nagle otwierających się pustych przestrzeni, remini­scencje wysiłków Pierwszej i Drugiej Moderny. Pomimo ruchliwości muzyki, refleksy te długo rezonują w pustej przestrzeni swoistej "camera obscura" zbudowanej przez Aleksandrę Wasilkowską.

W wyciemnionym pudle sceny nawet ciała muzyków schowano pod czarnymi kostiumami. Trzej kapłani estetycznej rewolucji prowadzą tu próbę nowej opery, ale w tym laboratorium awangardy udaje im się wywołać jedynie ducha przeszłości - Sopranistkę (Barbara Kinga Majewska) - przekrwione gardło domagające się pieniędzy. Zastąpienie jej przez Maszynę kończy się mało efektowną katastrofą. Dążenie do uwolnienia się z pułapki co chwila powoduje zapatrzenie któregoś z artystów we własne odbicie w lustrze, w połyskliwym wnętrzu zawieszonych nad sceną brył albo telewizyj­nych ekranów z obrazem dyrygentki.

Gdy Opiekunka starych ssaków, kobieta-faun (Agnieszka Żulewska) w przerywającym akcję monologu namawia sfrustrowanych awangardzistów do porzucenia ewolucji i śladem waleni odwrotu w głąb oceanu, Malewicz (Tomasz Pluchowski) siada nad brzegiem płytkiego kwadratowego basenu. Zapatrzony w ciemną toń wody pogrąża się w refleksji nad naturą światła i koloru, wpatrzony we własne odbicie. Zdaje się nie zauważać nagiego mężczyzny (Tomasz Bazan), tańczącego na powierzchni lustra wody niby obraz jakiegoś zewnętrznego świata, uzyskany przez obiektyw sceny-kamery. Nie widzi też wyeksponowanych na proscenium robotów, żółtych ramion systematycznie rysujących czarne kwadraty na białych kartkach.

"Solarize" Garbaczewski ustawił jako kontrastowe uzupełnienie pierwszej części, jako erupcję wstrzymy­wanej dotąd energii scenicznej. Pudło kamery zamienia się w stolik mikroskopu, na którym obserwujemy swoisty metabolizm życia Bothoidów, zaludniających scenę istnień łączących się w nietrwałe tkanki, które jednak nie mogą złożyć się w organizm jakiegoś Bothy właściwego. Lustrzane odbicia zastępuje teraz proces nadmuchiwania i wiotczenia wielkiego balonu o kształcie bohatera opowieści, gumowej klepsydry ustawionej w miejscu basenu, unoszących się nad sceną sterowców: gałek ocznych i planet zapętlających mikro- i makrokosmiczną perspektywę. Rytm cyklów naturalnych determinuje także działania Chóru, którego frenetyczna aktywność nieuchronnie wytraca się w zupełną apatię, pomimo wysiłków Bothy-Krokodyla (Paweł Smagała) i Bothy-Pingwina (Agnieszka Żulewska) - złego i dobrego policjanta bezskutecznie zabiegających o uwagę i porządek.

Kompozycja Stańczyka przegląda się w biologicz­nym uwarunkowaniu postrzegania, próbuje rekonstru­ować pamięć postrzegającego ciała. Ciała, na które składa się zarówno choroba Bothy, jego aktywność w raperskiej subkulturze zef, jak i muzyczne doświad­czenie Stańczyka, rozciągające się od free jazzu przez spektralizm po wielokulturową paryską ulicę. Kalej­doskopową układankę tych odniesień i wspomnień kompozytor wprawia w ośmiokrotne przyśpieszenie (przejęte z progerii), zagęszcza i nawarstwia, by co chwila nonszalancko spowolnić, a nawet zatrzymać, odsłaniając nie tyle znaczący, ile zapamiętany moment. Owinięta w czarne zwoje pępowiny Narratorka (Marta Ojrzyńska) krąży po scenie i po wielokroć rozpoczyna swoją opowieść. Wśród urywanych, zacinających się zdań w pamięć zapada zwłaszcza jedno: "Narcyzem jest ofiara składana przez Babę Jędzę klęsce percepcji".

Tegoroczna odsłona "Projektu 'P'" nie przyniosła arcydzieła, którego zresztą trudno spodziewać się po tak sformato­wanym projekcie. Powstał sceniczny esej, punkt wyjścia do dalszej rozmowy, któremu bliżej do teatralnych projektów Re-wizji lub Re-Miksu, niż do zamówień festiwali muzyki nowej. W teatrze poszukiwania te doprowadziły z czasem do poszerzenia palety wykorzy­stywanych narzędzi, podejmowanych problemów, wreszcie wprowadziły do istniejących instytucji aktywną grupę twórców. Wydaje się, że nowemu teatrowi muzycznemu w Polsce uruchomienie takiego procesu nie zaszkodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji