Artykuły

Projekt: Kelus

Niespodziewanie piosenki Jana Krzysztofa Kelusa, który w latach 70. i 80. był wyrazistym twórcą drugiego obiegu, mocno zabrzmiały w Warszawie w młodym kultowym Klubie Komediowym - pisze Andrzej Horubala w Do Rzeczy.

Siedzę w mocno sfatygowanym fotelu na górze Klubu Komediowego (to takie dziwne miejsce, gdzie Nowowiejska wpada w plac Zbawiciela) i rozmawiam z Michałem Sufinem. Dla mnie to młody Sufin, bo to przecież syn Kuby Sufina, NZS-owca z lat 80. z PWST, rozgorączkowanego, zawsze w biegu, dzielącego się szeptanymi półgębkiem sensacjami i plotkami: okularki, łysiejąca głowa, zapadnięte policzki, skórzana kurtka. Jak jakiś rewolucjonista. No tak, ale myśmy wtedy robili rewolucję.

Jakże różny syn - inaczej włosem obrośnięty, mniej rozedrgany, łagodniejszy, a przecież kreatywny niesamowicie. Popijam zieloną herbatę z wielkiego kubasa, rozmawiam z Michałem o jego artystycznych i organizacyjnych aktywnościach.

Zachwycam się nowym pokoleniowym kodem, jaki wyczuwam w zrodzonych w knajpce przy Chłodnej 25 inicjatywach, tak różnych jak Pożar w Burdelu, scena stand-upu czy Teatr Improwizowany Klancyk. Mówię mu o klimacie, który chłonę z dziwnym pomieszaniem radości i smutku, jako zgred świadomy tego, że nie jestem już w stanie ze wszystkimi współodczuwać, że to jest już ich własne, niepodrabialne i że oni, choć często zanurzeni w tradycji, odrywają się od świata tych dorosłych, tych starszych, którym się jeszcze wydaje, że mają władzę, że decydują o gustach. Śmieję się, że byłbym zupełnie nie na temat, gdybym przyszedł do nich z agendą moich problemów i zapętleń. To przecież już kompletnie inny świat.

CHROME OBJAWIENIE

Gadamy o jego przyjacielu, niezwykłym Macieju Buchwaldzie, kreującym w swych improwizowanych monologach postać wulgarnego nadwrażliwca, u którego czysta poezja miesza się z obrzydliwościami, a wszystko to podawane jest z nutką autodestrukcji, z sygnałem jakiejś straceńczości.

Rozwodzę się nad zjawiskową Matyldą Damięcką (oczywiście: młodą Damięcką), która w teatralnych projektach Sufina "Fabularnym przewodniku..." zniewala publiczność Klubu Komediowego, realizując marzenie autora o wskrzeszeniu klimatu Kabaretu Starszych Panów, gdy tak staje przed nami niczym nowa Kalina Jędrusik i przypomina, jak można łączyć dziewczęcą lekkość z kobiecą ociężałą pełnią...

I nagle młody Sufin zaprasza na wieczór piosenek Kelusa. Tak, że mają taki pomysł, na razie jednorazowy i nie w pełni oficjalny, trochę laboratoryjny, raczej na zasadzie eksperymentu, żeby przymierzyć się do wykonania kilku piosenek Kelusa.

Kelusa? Czy nie przynależy on już na zawsze do tamtego czasu, do lat 70. i 80., gdy swoimi piosenkami śpiewanymi marnym głosem, przy totalnie amatorskim akompaniamencie własnej gitary, przebijał się z komunikatem o beznadziei naszej PRL-owskiej rzeczywistości i o własnej niezgodzie na taki świat. Jan Krzysztof Kelus, chudziutki socjolog zaplątany w wielką Historię, sądzony w procesie taterników, zaangażowany w KOR-owską pomoc dla Radomia, z utworami, w których załamujące się linie melodyczne związane były raz ze słabością wokalu, a dwa z rozpaczliwymi ucieczkami przed plagiatem. Ten Kelus, który dzięki jakiejś zrytej kasecie magnetofonowej trafił do mnie, bodaj 16-latka, w 1978 r., i stał się objawieniem. Tylko objawieniem nieco dziwacznym, pokracznym. Artystycznie niepełnym, chromym, ale przecież poruszającym.

Kaseta zawierała parę utworów ze "Sztucznego oddychania" Stanisława Barańczaka z mocnym "Hymnem wieczornym", był zdaje się "Kat" Karela Kryla, ale przede wszystkim mnóstwo autorskich piosenek. Piosenek z kapitalnymi słowami, które wprowadzały i w tę dużą historię XX w., i w żałosną śmieszność współczesności.

Kelus po mistrzowsku przedrzeźniał oficjalną propagandę, wykrzywiał oficjalne hasła, obnażał fałsz sloganów. Z jaką ekscytacją słuchałem "Piosenki o drugiej Polsce", która nie tylko rozwalała ideologiczne podstawy ustroju, lecz także szydziła z uwikłanych ludzi: "Wierzący, co wierzą, że muszą być w Partii,/bo żona, bo dziecko, bo raty, bo maluch,/Partyjni co chyłkiem przyjmują komunię,/bo bony na cukier, bo bony do raju..."

Przed oczyma przesuwały się różne postaci: małżeństwo, które szczęśliwie weszło w posiadanie fiata 126p: "tyle było, pamiętasz, wyrzeczeń...", wuj, który zna życie i dzieli się mądrościami partyjniaka: "zamiast płynąć przeciwwietrznie, trzeba wietrzyć wiatr historii", był Sławek Król, który chciał zostać księgowym na prowincji, i był Jacek Staszelis idący po studiach do wojska z modlitwą: "Boże pozwól, bym potrafił, gdy ojczyzna mnie zawoła, zamiast piersi wypiąć dupę, bo ta nafta nie jest moja".

Piosenki śpiewane, czy też może raczej beczane nienadzwyczajnym głosem Kelusa, dawały próbkę inteligenckich wulgaryzmów, humoru, trochę zabaw lingwistycznych i sporą dawkę melancholii. A we mnie, licealiście, budziły w dodatku dreszczyk erotyzmu ("Ewa miała śliczne piersi, ciepła noc pod jakimś stogiem") i obsceny ("wsjech nie priejebiosz, nawet tych piękniejszych"). Ale przecież przede wszystkim utwory te były zachętą do nonkonformizmu, buntu, niezgody, zdawały sprawę z więziennych przejść, fundując drogowskazy ("Nie tyle ważne kiedy, ale jaki wyjdę stąd"), przenikliwie z lekką nutką resentymentu opisywały podłości, jakich w imię kariery dopuszczali się rówieśnicy.

Był Kelus nosicielem mitu człowieka prywatnego, wolnego, nieuwikłanego w politykierskie kalkulacje, żyjącego w Prawdzie. Człowieka cywilnego, osobnego, owszem, czasem rozczulającego się nad sobą, za poezję biorącego płytkie wzruszenia, ale przecież wewnętrznie uczciwego, niekiczowatego. Należał Kelus do kategorii ludzi, którzy choć osobiście nieznani, promieniują swoją prywatnością, ludzi, o których życiu chciwie dowiadujemy się z ustnych przekazów, z półsłówek, z napomknięć, których życie składamy sobie ze skrawków informacji wplatanych w ich wypowiedzi... I przecież świadomość, że gdzieś żyją, że gdzieś czują, że gdzieś sensownie starają się zachować, jest dla nas i źródłem pociechy, nadziei, i punktem odniesienia.

I teraz nagle twórczość tego dziś 73-letniego kontestatora ma ożyć w nowomodnym Klubie Komediowym? Pod nieobecność autora, odarta z osobistej legendy, z otoczki nielegalności?

Oto na scenie stają młody Sufin z młodym Strzemiecznym, Karolem z zespołu Paula & Karol (synem Jacka Strzemiecznego, też postaci kultowej dla alternatywy). Dwie gitary, lekko "zelektryfikowane", dziewięć utworów - od "Różanu" przez "Szosę E7", "Fiata 126p" do "Za dobry powrót do Itaki" na finał.

Bezpretensjonalna opowieść występujących na małej scence artystów: Michała i Karola. O tym, że wychowywali się przy dźwiękach zapętlonych utworów Kelusa, że na świat PRL spoglądali zawsze przez pryzmat jego piosenek, że chcą spłacić dług. Niezwykły klimat. Tęsknoty za dawnymi czasami, przywoływania wspaniałych złudzeń, marzeń. Marzeń i wspomnień o szlachetnych knujących rodzicach, rodzicach - kontestatorach...

Jest trochę w tym z domowego koncertowania. Do piosenki włącza się, szczekając, pies Michała, ktoś z widowni podpowiada zapomniane słowa, dużo śmiechu, nieformalności.

DOMOWE SŁUCHANIE

Publiczność zróżnicowana. Obok obu ojców z przyjaciółmi, wśród których jest sam Jacek Kleyff, także sporo dawnych fanów Kelusa, dopowiadających anegdoty o twórcy. Wielu młodziaków, nieznających piosenek: słychać to po świeżych śmiechach, jakie wybuchają choćby przy "Fiacie 126p", gdy mowa o pieszczotliwym niczym mycie kobiecych pleców szorowaniu dachu malucha...

Czy udaje się przeskoczyć amatorskie ułomne wykonania oryginałów? Czasami wygląda na to, że tak. Fachowy bluesowy podkład, gitarowe sprawniejsze tło, wydobycie jakiejś linii, nasycenie mocniejszym wokalem służą tym utworom. Gdy do "Piosenki na pożegnanie" dołącza się Ania Iwanek z duetu Rubber Dots albo gdy słychać, że można by niektóre utwory przybluesić, a te zrodzone z melorecytacji przyhiphopić, wtedy zdaje się, że możliwy jest cud ponownych narodzin. Że się da: przez śmiałą aranżację, przez muzyczne zabawy, dodanie wokalu, wyciągnąć te piosenki i zrobić z nich pełne utwory.

Czasem jednak zdaje się to czynnością beznadziejną. Słuchamy czegoś, co tak silnie związane było z dawnymi czasami, czegoś, co miało wartość sytuacyjną, że nie da rady, że nie ma sensu. Wówczas młodzi, właśnie w momentach, gdy zdarzają im się potknięcia, kreują niepodrabialny klimat wspólnotowego śpiewania. Anegdota o tym, że w "Szosie E7" przy słowach: "Ta moja żona jest taka drobna/czasem jest całkiem trudno uwierzyć,/że przesiedziała w więzieniu dłużej/niż ta wariatka Angela Davis..." Karol nie był w stanie ciągnąć, bo mu się ze wzruszenia łamał głos. Michał próbuje to ograć, ale czuć, że i dla niego te piosenki niosą potężny ładunek emocji, widać, jak znaczący są Kelus i jego legenda. Właśnie też ta osobista. Że gdzieś jest taki drobny facet o inicjałach J.KK ze swoją ukochaną kobietą i że wie swoje. I ofiarowuje o tym piosenki, chrome i czasem mędliwe, ale których domowe słuchanie było przecież dla nas czymś o wiele istotniejszym niż wszystkie podszczypywania władzy w koncesjonowanych plastikowych kabaretach i songach.

Więc Kelus brzmi intrygująco w tym niespodziewanym miejscu i ożywa mit fajnego gościa, który staje naprzeciw Lewiatana i pokazuje, że można żyć poza systemem i spróbować urządzić się tu po swojemu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji