Cmentarzysko ludzi i idei
"Cmentarze" Marka Hłaski długo cieszyły się złą sławą. A właśnie to wydane na Zachodzie opowiadanie de facto skazało go na emigrację, zamknęło mu drogę do kraju. Uznane zostało za nihilistyczne, politycznie niesłuszne. Była to jakby przedwczesna i "nieskonsultowana" próba rozrachunku ze smutną, ale wówczas w 1958 roku, zbyt świeżą jeszcze i bolesną rzeczywistością pierwszej połowy lat pięćdziesiątych. Z jednej strony mamy tu samotność i bezbronność szarego człowieka, z drugiej - dramat przekonanego wśród nieprzekonanych. Dramat człowieka oddanego sprawie, za którą niegdyś walczył, a która została zapomniana, zagubiona, przeinaczona.
Ale gdy się czyta teraz "Cmentarze'' trudno oprzeć się wrażeniu, że nie jest to jednak wielka literatura. Wiele tu odwróconych o 90 stopni schematów właśnie socrealizmu, a i w warstwie językowej i stylistycznej jest to proza dość uboga. Nie literackie jednak walory zadecydowały o tym, że zainteresowała się nią Izabella Cywińska, lecz wyjątkowe szanse, które stwarzają właśnie "Cmentarze" na ostry, rozrachunkowy spektakl polityczny. A więc ten typ i rodzaj teatru, w którym reżyserka ta - nie bez sukcesów zresztą - specjalizowała się w dekadzie lat siedemdziesiątych, że przypomnę tu "Łaźnię" Włodzimierza Majakowskiego lub najbliższe "Cmentarzom" swą problematyką "Wierne blizny" Jerzego Grzymkowskiego.
Przedstawienie w "Nowym" wydaje się lepsze, bardziej dojrzałe, niż sam jego literacki pierwowzór. Adaptatorka tekstu nie przeniosła na scenę wszystkich wątków i postaci opowiadania. Nie ma tu na przykład samobójczej śmierci córki i tego wszystkiego, co ma wymiar tylko jednostkowy, osobisty; Usunęła z niego to, co wydało się jej nazbyt melodramatyczne, a zarazem obyczajowo-realistyczne. A co najistotniejsze może, spróbowała (a teksty pomieszczone w programie do przedstawienia także to potwierdzają) spojrzeć na "Cmentarze" przez pryzmat prozy Franza Kafki. A więc w sposób bardziej uniwersalny i modelowy.
Główny bohater sztuki, anonimowy dla nas, Franciszek Kowalski, ma więc mieć w sobie coś z Józefa K. z "Procesu". Podobnie jak on jest oskarżony, osaczony i bezbronny. Szamocze się, szuka pomocy. Z tym że Józef K. prowadzi swą grę o życie, z całkowicie niezależnym od niego, światem zewnętrznym, podczas gdy nasz bohater - jak to się okaże w finale - mitologizuje swoje zagrożenia zewnętrzne i de facto toczy spór o prawdę z samym sobą, ze swoją świadomością. I dlatego właśnie nie mieści się on w tym Kawkowskim modelu wielkiego mechanizmu, nie da się do niego wtłoczyć, ma własny wymiar, czysto ludzki A to przede wszystkim za sprawą kreującego w tym przedstawieniu postać Kowalskiego, Jerzego Stasiuka, który stworzył tutaj, najlepszą bodajże, swą życiową rolę. I to wcale nie tak bardzo zgodną ani z Hłaską, ani z Kafką.
Decydując się na "Cmentarze", postawiła I. Cywińska przed sobą i zespołem, dwa sprzeczne cele. Z jednej strony chciała nadać przedstawieniu wymiar uniwersalny i modelowy, z drugiej - pokazać w sposób ostry i groteskowy obraz epoki lat pięćdziesiątych. Otóż na dobro tego przedstawienia trzeba zapisać to, że żadna z tych tendencji nie zdominowała spektaklu. A to głównie chyba dzięki aktorom, którzy nie ze wszystkim poddali się koncepcji reżyserskiej spektaklu i doposażyli kreowane przez siebie postacie w bogaty rysunek psychologiczny i plastykę.
Przedstawienie koncentruje się wokół dwóch głównych wątków. Groteskowo potraktowanego zebrania pełnego tak charakterystycznej dla owych lat samokrytyki oraz wędrówek głównego bohatera w poszukiwaniu dawnych przyjaciół z lasu. I właśnie ten drugi wątek jest tu najciekawszy teatralnie. W pamięci widza pozostaje tu przede wszystkim brawurowa zagrana przez Janusza Michałowskiego rola i postać zgorzkniałego i cynicznego Malarza, świetny w swym dosadnym rysunku psychologicznym Brzoza - Wiesława Komasy oraz równie tragiczny jak groteskowy Niedźwiedź - Michała Grudzińskiego. Wyczuwa się w tych rolach pewnego rodzaju opozycję między koncepcją reżyserską całości spektaklu a aktorskimi racjami postaci. I dobrze chyba, że taka opozycja tu zaistniała. Bo przecież ani Marek Hłasko nie jest polskim Kafką, ani prawda o latach pięćdziesiątych, chociaż smutna, nie jest aż tak groteskowa.