Mroczne zakamarki
Przesadnie odrażający i zdegenerowani bohaterowie wydają się nierealni, ale po chwili odnajdujemy u nich cechy naszych wrogów, znajomych, rodziny i nasze... własne.
"Do dna!" Olivera Bukowskiego to smutna opowieść o ludziach, których wiatr historii wyrzucił za burtę (Horst Paschke i Lothar Ackermann, czyli Aleksander Bednarz i Mariusz Jakus) albo uczynił z nich emocjonalnych sadystów pastwiących się nad bliskimi (pan Terre i Ina Terre - Bronisław Wrocławski i Barbara Marszałek). Sceniczny humor bierze tekst w groteskowy nawias. A że rozpaczy tutaj tyle samo, co śmiechu, widzowi trudno rozstrzygnąć, co ogląda.
Reżyser podzielił scenę szklaną taflą odgradzając świat meneli od świata klasy wyższej, ale pokazuje, że zmiany w świecie dotknęły wszystkich. Zrujnowały życie wielu ludzi, a na szczyty wyniosły tych, którzy na to nie zasługują, a przecież "każdy człowiek jest wielki, każdy zasługuje na szacunek". Tworząc spektakl, którym rządzi przerysowanie i nad ekspresyjność, reżyser kreuje bohaterów tak przesadnie obrzydliwych, ale jednocześnie na tyle głęboko prawdziwych, że zaczynamy odnajdować u nich swoje cechy. Scenki zmieniają się z szybkością teledysku, na chwilę wnikając w mroczne zakamarki naszej duszy. Gaśnie światło i już jesteśmy w innej teatralnej sytuacji.
Mariusz Jakus i Aleksander Bednarz pokazali normalnych kiedyś ludzi, z których los zrobił złodziei, nędzarzy bez zahamowań, zmuszonych do życia poza prawem. Największą przyjemnością jest dla nich seks z gumową lalką. Jakus zagrał spontanicznie, ale powściągliwie, nawet wtedy, kiedy krzyczał, bluźnił i biegał na scenie. Horst w interpretacji Bednarza był żulem nie do końca - z tęsknotą za normalnością widoczną w oczach. Szkoda tylko, że aktor sprawiał wrażenie, jakby nie ufał partnerowi i Jakus nie zawsze miał do kogo odgrywać. Para Barbara Marszałek i Bronisław Wrocławski ważąc słowa i cedząc wyrazy przez zęby stworzyli studium bogatego małżeństwa ("mamy przecież dziewięć kart kredytowych") z chorą przyjemnością zadającego sobie ból, by przekonać się, że się kochają. "Przy okazji" tracą syna, ale znajdują rozwiązanie: "Weźmiemy dziecko na wychowanie".
I piąty aktor - kakofoniczny kankan drażniący mózg, wykonany przez zespół grający na wymyślonych przez siebie instrumentach.
Po spektaklu nasuwa się pytanie, czy w 2001 roku warto robić tekst, który nie jest odkrywczy, a upadek wartości pokazuje za pomocą wulgaryzmów i fizjologiczno-rynsztokowych opisów? Teatr to wciąż instytucja kultury przeznaczona dla ludzi inteligentnych, którzy wiele potrafią się domyślić. Jak dla mnie "Shopping and Fucking" Marka Ravenhilla z nawiązką wypełnia normę przekleństw w dramaturgii.