Cacko na jubileusz
Mam na biurku nowe książki o Fredrze. W obu na honorowym miejscu zamieszczono teksty Andrzeja Łapickiego. "Fredro na scenie" powstał jako publikacja ZASP-u, więc ten honor jest czymś oczywistym. Inaczej z "Księgą w dwusetną rocznicę urodzin Aleksandra Fredry", sumującą sesję naukową, jaka odbyła się na Uniwersytecie Wrocławskim z udziałem fredrologów kilku pokoleń, od najwybitniejszych do nie znanych. Znalazły się w niej prace, które wzbogacają naszą wiedzę szczegółową o m.in. poglądach religijnych i stosunku Fredry do śmierci, również o jego doświadczeniach teatralnych. Są i takie, które sytuują na nowo komedię Fredrowską na tle literatury gatunku w wieku XIX lub tropią nie opisane do tej pory motywy (np. Bieszczady Fredry). Ale tylko "Mój Fredro" Andrzeja Łapickiego bezpośrednio dotyka problemu wystawiania komedii Fredrowskich dzisiaj, będąc zarazem wyznaniem wiary w interpretacyjny kanon, który autor od dawna realizuje."Tak jak nie lubię aranżowanego na jazzowo Bacha czy Mozarta, tak nie znoszę Fredry zrobionego na Witkacego." Słowa te dobrze zresztą przystają do tonacji "Księgi...", w której poszanowanie Fredry idzie w parze z przekonaniem, że wciąż bawi Polaków - bo mówi prawdę o człowieku. Tyle że "dziś już nie leczy z polskich kompleksów. Dziś cieszy dlatego, że jest inteligentnie dowcipny i swoiście uniwersalny" (Jacek Kolbuszewski). Dość jednak o książkach, dość cytatów. Przywołałam je, ponieważ nobilitują dobrze znane zasługi Andrzeja Łapickiego w dziele inscenizacji sztuk Fredry. Nietrudno więc wyobrazić sobie, jak wiele ryzykował powracając po latach do "Ślubów panieńskich". Musiał przecież zmierzyć się z legendą własnego spektaklu, który uznano za jeden z najlepszych w powojennej tradycji scenicznej Fredry. Zwyciężył jednak. "Śluby panieńskie" w Teatrze Powszechnym są inne niż te z roku 1984 w Teatrze Polskim na Karasia. Przede wszystkim dlatego, że są kameralne. Widzowie i aktorzy pozostają w bliskim kontakcie, zamknięci we wspólnej przestrzeni dworkowego salonu. I nie ma wątpliwości, że jest to salon na poziomie, choć przyciasny. Ledwie mieszczą się w nim niezbędne meble i rekwizyty. Za plecami widzów stolik z krzesłem, a nad nim portret Fredry (tu aktorzy na chwilę przysiadają). A przed widzami stylowa kanapa wstawiona pomiędzy okna oraz detale: antyczny stolikowy zegar, muślinowe firanki, gobeliny naszywane aplikacjami. To wnętrze ma piękny, ciepły koloryt. Dawno nie oglądałam tak udanej fredrowskiej scenografii. Łucja Kossakowska jest tu również mistrzynią kostiumu, po wirtuozowsku zderza faktury i kolory tkanin. Koronki, jedwabie, sukna; perłowe szarości i "pudrowane" beże, żółcie, błękity, róże. Stroje damskie i męskie utrzymane są w pastelowej gamie barw, wypracowane w kroju i detalach, jednocześnie bardzo eleganckie. Dobry gust od pierwszej minuty określa te "Śluby" - komedię miłości, którą zamknie "idylla szczęśliwych serc". Nie będzie w niej, powiedzmy od razu, żadnych pseudowspółczesnych pomysłów: Gucia, który wbija sobie w siedzenie igłę z tamborka, lub Radosta majdrującego przy majtasach pani Dobrójskiej (jak niedawno w jednym z teatrów). Bez takich "podpórek" Fredrowski marivaudage wpisany w dialog łączy się tu harmonijnie z komedią charakterów. Andrzej Łapicki prowadzi aktorów tak jak zwykle, gdy bierze na warsztat Fredrę. Z wiersza wyprowadza tempa i rytmy, nastrój, psychologię postaci. W tych "Ślubach" nie recytuje się jedenastozgłoskowca - urozmaiconego krótszą wierszową formą - lecz się nim naprawdę rozmawia. Omijając jednocześnie zasadzki, w które często wpadają aktorzy. Co oznacza, że respektuje się: średniówkę, frazę, kadencję, akcenty zestrojowe i tzw. przerzutnię. Oraz, oczywiście, obowiązkowe ścieśnienia samogłosek, które dla współczesnego widza są dodatkowym źródłem humoru. Na pewno jednak nie wszyscy radzą sobie z wierszem równie dobrze. Nie wszyscy też w pełni wydobywają dowcip Fredry, idąc za "galopadą" frazy (mówi się tu z założenia szybko!). Na moje wyczucie, mogłoby dowcipu być więcej. Pewnie teraz wybrzydzam... Tak dobrze mówionego wiersza nie słyszy się dzisiaj w teatrze często. Zaś arcymistrzem w tej materii jest na małej scenie Powszechnego sam Andrzej Łapicki. Mówi tak, jak nikt inny, odkrywając wszystkie tajemnice wiersza, jego cudownej polszczyzny, muzyczności - cieszy się nim i bawi równocześnie. Tak, jak postacią Radosta. I jest w tej zabawie ujmujący, prywatny oraz żartobliwy dystans do samego siebie, do swojego wieku i utrwalonego w pamięci widzów emploi amanta. Co wyraża się, między innymi, kwestiami podawanymi wprost do publiczności i rzucanymi jej spojrzeniami - dla porozumienia. Radost Łapickiego, tak nieskazitelny w manierach i sylwetce, jest nieodparcie śmieszny. I to od pierwszej chwili, gdy susami wpada na scenę, by zapytać "Spi Gucio?". Do Gucia mu zawsze spieszno - tęskni za nim i cieszy się nim jak prawdziwy ojciec. Ich wzajemny stosunek oparty jest tutaj na wyraźnej analogii. W temperamencie Gucia, w jego wybrykach, pociągu do eskapad i mężatek, Radost rozpoznaje samego siebie z przeszłości. Zaś Gucio dobrze ją zna. Wie, że ma szanse namawiając stryjaszka na nocną wyprawę do karczmy "Pod Złotą Papugą". Radostowe "Oszalał!" jest tylko pozorem oburzenia i zarazem deską ratunku. Tak naprawdę, Radost miałby jeszcze ochotę na małą birbantkę. I lubi kobiety, to pewne. Miła mu jest myśl, że mógłby mieć Klarę za żonę - póki się nie zmityguje. A do pani Dobrójskiej wyraźnie ma sentyment. I o tym wie Gucio, dlatego na koniec łączy oboje w parę. Dobrójska w interpretacji Mirosławy Dubrawskiej jest niewątpliwie damą, która ceni dobry obyczaj i bezpieczne, spokojne dworkowe życie. Kto wie, czy nie to właśnie upodobanie sprawiło, iż nie zdecydowała się kiedyś na Radosta-trzpiota? To zabawne, jak dalece w tym spektaklu Gustaw Rafała Królikowskiego jest "młodym echem" Radosta Łapickiego. (Tak nie było w poprzednich "Ślubach", gdzie grali Jan Englert i Jan Matyjaszkiewicz.) Przypomina go warunkami zewnętrznymi, dość zresztą wyjątkowymi wśród aktorów najmłodszego pokolenia. Ale przede wszystkim - charakterem. Skłonnością do uciech życia, także erotycznych, i inteligentnym dystansem wobec samego siebie. Na początku Gucio jest wyraźnie znudzony wiejskim stylem życia w dworku pod Lublinem, ale nie na tyle, by stracić przyrodzony sobie apetyt na życie. Konkury śmieszą go i trochę dla żartu, trochę dla zabicia czasu wdaje się w grę pozorów. Opór Anieli podrażnia jego męską próżność, potem ambicję. Zdobywa pannę stopniowo. Przede wszystkim słowem, którego ona tak chętnie słucha, słowem magnetyzuje ją, czyli wywołuje "uczuciową skłonność" ku sobie.
Dodać trzeba, że "magnetyzm serca" jest w spektaklu Łapickiego czytany bez zawiłości - o których tyle we wspomnianej na wstępie "Księdze..." - jako rodzaj swoistego sprzężenia zwrotnego. Historia o rzekomej miłości nieszczęśliwej trafia do serca Anieli, bo przypomina jej sentymentalne romanse (z nich Aniela czerpie przecież całą swoją wiedzę o miłości). Uczucie Anieli oddziałuje z kolei na Gustawa, zaczyna kochać ją naprawdę i do reszty podbija panieńskie serce. Co, jak pamiętamy, dokonuje się dzięki scenie pisania listu. W Powszechnym jest to scena znakomita. Królikowski ma w niej wrażliwą partnerkę - Justynę Sieńczyłło. Jej Aniela jest, jak trzeba, dwoista. Niewinna i naiwna jak dziecko, a zarazem dotknięta już "niecierpliwością serca". Skrobiąc list pochyla się nad nim całą sobą, jak najpilniejsza uczennica, ale ukradkiem rzuca na Gustawa ciekawe, choć nieco spłoszone spojrzenia. Sieńczyłło bawi i wzrusza. Jej Aniela to nie "polskie cielę", ona ma swoją wolę, tyle że cichą. Inaczej Klara Beaty Ścibakówny, która przyćmiewa ją temperamentem i jest dojrzalsza z wyglądu oraz zachowania. Do tego odważna, bo ona inicjuje "śluby", które są tutaj przypieczętowane zabawą "w łapki" z klaśnięciami. Klara ma też w sobie sporo, jak niegdyś mówiono, "koguterii". Zawsze gotowa jest walczyć o swoje, spierać się, dla zasady. I "pęka" raz tylko, gdy grozi jej małżeństwo ze "starym gratem" - to za wiele i płyną łzy.
Ten panieński duet jest dobrze skonstruowany, jakby na przekór pierwszym skojarzeniom, które budzi "ciemna" Aniela i "jasna" Klara. Chociaż ta druga bywa nieco za ostra, krzyknie i tupnie, aż obezwładni Albina. Piotr Kozłowski niemal wciska się ze strachu w przedmioty i ściany, bo szarże Klary robią na nim piorunujące wrażenie. Nie płacze, jak chce tradycja roli, najwyżej mówi łzawym tonem. Dlatego, że przybiera chwilami modną, sentymentalną formę zachowań, lecz bez przesady. I nie wygląda wcale na hreczkosieja, raczej na kolegę Gustawa z miasta. Piotr Kozłowski, co wiadomo od czasów jego studiów w warszawskiej szkole teatralnej, gdzie zagrał Papkina, rozumie i czuje Fredrę. Komizm jego Albina jest również niezawodny, a do tego szlachetny.
Sumując - trójka młodych dobrze znalazła się w "Ślubach". Także czwarty, Tomasz Sapryk w roli Jana. I trudno uwierzyć, by mieli być ostatnimi z młodzieży aktorskiej, którzy poznali Fredrę spod ręki Andrzeja Łapickiego. Tak samo, jak trudno uwierzyć, że rolą Radosta Łapicki pożegnał się ze sceną. Ale jeśli już miałoby tak być, to owo pożegnanie jest ze wszech miar udane. Na jubileusz pięćdziesięciolecia wybitnego aktora i reżysera powstało cacko-spektakl interpretujący Fredrę w duchu najszlachetniejszego akademizmu, w którym poszanowanie litery tekstu idzie w parze z ciekawością psychiki ludzkiej i artystyczną inwencją. A to bardzo wiele.