W Teatrze Polskim
Pisałem w poprzednim felietonie o znużeniu obecnym teatrem, które ogarnia młodzież - i nie tylko młodzież - i pobudza do marzeń o teatrze innym, nie wiadomo na razie jakim. To marzenie przejawia się w różnych poszukiwaniach i eksperymentach, które od kilku sezonów nadają oblicze naszej rzeczywistości teatralnej, w stopniu większym, niż to się na ogół dzieje za granicą. Opinia środowiska teatralnego przywiązuje dużą wagę do tych prób - i słusznie; ale jednocześnie ze znacznie mniejszą słusznością lekceważy sprawę teatru nieeksperymentalnego. Bo bez dobrego funkcjonowania scen zwanych "akademickimi", sceny pieczołowicie kultywujących tradycje narodowego dramatu i teatru, trudno by się było spodziewać rozwoju sztuki inscenizatorskiej i aktorskiej. Tak już jest, że eksperymentatorzy, dokonują tym wspanialszych skoków w przyszłość, im mocniejsze mają do tych skoków "odbicie", w teatrze gromadzącym doświadczenia pokoleń.
A u nas z tym kultywowaniem tradycji nie było dobrze. Wiadomo że się ciągle rwała, że niszczyły ją wielkie wypadki dziejowe, raz po raz przewalające się nad narodem. Ale nawet kiedy następował czas spokojniejszy, nie umieliśmy się zamienić w solidnych ogrodników kultury. Mogłoby się wydawać, że np. w latach "realizmu socjalistycznego", w których eksperymentatorstwo było tak niemile widziane, przyszła sposobna pora do utwierdzania tradycji. Ale nie, bo właśnie wówczas przeróżne reorganizacje nadwerężyły siły teatru; a poza tym jakaż to miała być tradycja, skoro wyłączono z niej najlepsze polskie dramaty romantyczne? Tak więc nasze zespołowe, reprezentacyjne sceny są dziś w znacznie gorszej sytuacji niż te nowe, dopiero będące na dorobku. Trzeba też zdać sobie sprawę, że proces ich regeneracji będzie o wiele trudniejszy. Już choćby z natury ich skomplikowanego mechanizmu, choćby dlatego, że grupują one tylu artystów wybitnych i znanych, o najróżniejszych indywidualnościach i interesach. Jeżeli takie zespoły nie będą miały nawyku karności artystycznej, wdrożonego przez wiele lat dobrej organizacji - praca będzie kulała i to odbije się na przedstawieniach, ku zdumionemu oburzeniu całego świata: dlaczego przy tak świetnych nazwiskach i przy tak dobrych warunkach wyniki są tak mizerne?
Weźmy na przykład naszą reprezentacyjną scenę - Teatr Polski w Warszawie. Nie jest tajemnicą, że w ciągu minionego dziesięciolecia następowały tam ciągłe zmiany, które osłabiły spoistość tego organizmu i doprowadziły do poważnego kryzysu. Obecnie możemy mieć tylko nadzieję, że nowe kierownictwo będzie miało dość sił, czasu i możliwości, aby powoli doprowadzić do uzdrowienia sytuacji artystycznej; ale trudno liczyć na to, aby radykalna zmiana dokonała się w ciągu kilku miesięcy, czy sezonu.
Na razie cieszymy się, że Teatr Polski wystąpił z porządnym przedstawieniem "Marii Stuart" Słowackiego. Jest to, jak wiadomo, młodzieńcza sztuka poety i wcale nie najlepsza; ale przecież ma w sobie jakaś moc przyciągającą, skoro przez tyle lat, niezależnie od literackich epok i gustów, utrzymuje się na naszych scenach. Zestawiają ją niektórzy z "Marią Stuart" Schillera, chyba niesłusznie; ja bym ją raczej porównywał z "Intrygą i miłością.".
Każda epoka, wystawiając tę opowieść dramatyczną o szkockiej królowej, szukała w niej odmiennych problemów. Przedstawienie wyreżyserowane przez Romana Zawistowskiego wydaje mi się jeszcze jednym świadectwem, że nasze pokolenie pasjonuje się sprawami władzy: dochodzeniem do niej, utrzymywaniem się przy niej, jej utratą. Obok mechanizmu władzy, interesują nas także związane z nią problemy psychologiczne i moralne. Przedstawienia pomija więc różna sprawy obyczajowe, nie daje też rozwiniętych analiz uczuciowych; uczucia są ukazane tylko w takiej mierze, w jakiej to potrzebne do wyjaśnienia poczynań bohaterów.
Nina Andrycz, która według mnie stworzyła w Marii swoją najlepszą rolę powojenną, prosto i wyraziście zarysowuje przede wszystkim jej cechy władczyni. Jest to władczyni bardzo kobieca, usiłująca prowadzić własną politykę, ale nie umiejąca sobie poradzić ani z otoczeniem, ani z własnymi namiętnościami. Jej najlepsze uczucia i zamiary prowadzą ją do zbrodni i klęski. Jej mąż Henryk w interpretacji Stanisława Jasiukiewicza jest człowiekiem, u którego nieuzasadnione ambicje przerosły w neurozę. A Czesław Wołłejko, jako Nick, stworzył postać nie tyle kochającego swego pana błazna, ile raczej rezonera-moralisty, osądzającego władców i ich czyny. Są to interpretacje zgodne z rozwojem akcji u Słowackiego, ale przez specyficzne kładzenie akcentów konsekwentnie "odromantyczniające" utwór.
Rodzi się z tego w rezultacie dobrze skomponowany i wyważony "traktat o władzy", w którym dominuje ton rzeczowy, intelektualny, z początku nieco oschły, stopniowo nasycający się namiętnością. I najsilniej działają sceny końcowe, kiedy namiętność wybucha całą pełnią. Myślę, że twórcy przedstawienia wybrali pod tym względem właściwą drogę. Bo równomierne powlekanie całości "byrońskim lakierem szatana", jak to próbował zrobić młodziutki Słowacki, byłoby dla dzisiejszej publiczności bardzo drażniące.