Gościnne występy
Teatralni bywalcy z pewnym lękiem myślą o kolejnej premierze ,,Romea i Julii". Doświadczenie każe się obawiać jeszcze jednej wersji kostiumowej sztampy, kwitowanej dyskretnym ziewaniem. Kłopot też z parą głównych wykonawców. Kto ma zagrać owładniętych uczuciem (które poszło już w przysłowie) od pierwszego wejrzenia, silniejszym niż śmierć... Kłopot budzi też zawarta w tekście informacja o wieku Julii - czternaście lat! Cyniczni teatralni praktycy mają na to radę: wziąć zakochaną czternastolatkę, która zagra siebie, a reszta jakoś poleci.
Znacznie trudniejszego sposobu chwycił się Florian Staniewski, przedstawiając zupełnie nowy sposób na granie "Romea i Julii" z Szekspirem w roli głównej. Sam autor zjawia się bowiem przed kurtyną, aby zapowiedzieć gościnne występy w Gdańsku. Na tym nie koniec. Jest on bowiem dyrektorem trupy, która przed nami wystąpi. A na koniec, ku wielkiej uciesze spektatorów, wypłaca aktorom honoraria. Szekspir zresztą jest stale obecny na scenie, jest świadkiem i animatorem wydarzeń. Uczestniczy w wielu kapitalnych scenkach, dziejących się jednocześnie z akcją główną. W scenie balu, z nim to właśnie przerażony - co to się za chwilę stanie - Grzegorz (Jacek Godek) wymienia zatrwożone i bezradne spojrzenia. Pan Szekspir mówi kwestie niektórych postaci, on to, zamiast niani wręcza Romeowi pierścień od Julii. Jest zresztą nie tylko dyrektorem trupy, ale i surowym egzaminatorem (to przecież role dyplomowe studentów III roku Studium Aktorskiego!), gdy trzeba - ingerującym. Pod wpływem jego karcącego wzroku Julia (Marzena Nieczuja-Urbańska) powtarza jeszcze raz, zwyczajnym tonem, wygłoszoną poprzednio patetycznie kwestię.
Przyznam, że struchlałam, ujrzawszy, że w roli Szekspira występuje Kuba Zaklukiewicz. Aktor ten dochrapał się nie tylko oficjalnego uznania, ale i swojej klaki głoszącej, że oto, niesłusznie tłamszony, w cieniu oficjalnych sław Teatru "Wybrzeże", rośnie nam nowy idol. Zarówno emocje, jak i opinia, świadczą o tym, że przynajmniej w wąskim kręgu, teatr jest wciąż sprawą żywą. Jednak, także ten, na poczekaniu odrobiony kult, musiał drażnić. Przy tym wydawało mi się zawsze, że artysta Zaklukiewicz wypracował sobie jedno, wszechstronne emploi, niezależnie od roli, jaką grywał. Określić je można krótko, jako kipiącego od żywotności rzeźnika. I tylko w zagranej w Teatrze Muzycznym roli Fouche zrobił aktor odstępstwo na rzecz demoniczności. Tymczasem zagrał Szekspira bardzo dyskretnie. Ten melancholijny pan, usuwa się stale w cień, a przecież czujemy jego obecność na scenie. Rola ta budzić musi szacunek. Wiemy wszyscy, jak trudno zrezygnować z czegoś, co już raz się spodobało i zyskało (zwłaszcza u pań) sukces. Ta niespodzianka jest właśnie tym czego oczekujemy od aktorstwa. Czy był jeszcze ktoś w tym przedstawieniu, kto nas zaskoczył, oczarował, wzruszył? Słowem wytrącił z kolein przyzwyczajeń uczuciowych i reakcji mieszczących się w kulturalnej normie. Aplauz licznie zgromadzonej młodej publiczności mógł świadczyć. że doznała samych niespodzianek. Bo i czegóż w tym przedstawieniu nie było. Umowna złożona z montowanych na naszych oczach podestów scenografia Jana Banuchy umożliwiająca liczne dowcipy inscenizacyjne - jak w scenie balkonowej. Zabawa w teatr i igranie umownością, jak w scenie z nianią (Barbara Patorska) pukającą do drzwi. Niecierpliwa niania siedzi sobie spokojniutko - i z daleka - na podeście i... rzeczywiście puka. Te i inne liczne scenki przekonują nas, za Jerzym Limanem w programie, że rzeczywiście "Romeo i Julia" to w znacznym stopniu komedia. Publiczność płacze ze śmiechu, kiedy Zbigniew Olszewski udaje zgrzybiałego ojca Julii, lub kiedy Jan Sieradziński jako Ojciec Laurenty truchta po scenie z klęcznikiem pod pachą, pogryzając serdelka. Jest w tym przedstawieniu wszystko, prócz wielkiego uczucia, zmysłowego i czystego.
Można by, oczywiście, poklepać po plecach parę głównych wykonawców, podnosząc ich młodość, warunki i zapał. Cóż, kiedy pani Marzena Nieczuja-Urbańska zdaje się mieć autentyczny talent, a w każdym razie predyspozycje do zawodu aktorskiego. Jest ona Julią, która tylko czeka, żeby rzucić się w uczucie głową na dół, jak do studni. Ponosi ją furia uczucia, jakby o krok od pęknięcia aorty, jednak jej głos brzmi cały czas czysto i świeżo. Powiedzmy sobie, że jest to Julia cokolwiek jędzowata i chętnie zobaczyłabym tę młodą aktorkę w innej, nawet szekspirowskiej roli. Krzysztofa Zacha. grającego Romea, widzieliśmy już na scenie, w Ostrowskim. Tamten chłopak gorączkowo dążący do tego, żeby obrazić jedyną kobietę, która okazała mu serce, był bardzo prawdziwy. Teraz oglądamy Romea świadomego tego, że gra w sztuce Szekspira i równie świadomego swoich znakomitych warunków. Jest to Romeo tak zajęty sobą i publicznością, że nie starcza mu już uwagi dla Julii. Ta nieumiejętność przekazywania uczuć jasnych i czystych zdaje się charakteryzować młode pokolenie aktorów. Może zresztą nie istnieją już one we współczesnym świecie? Krzysztof Zach najlepszy był w scenie z Merkucjem (Sławomir Jóźwik) i Benwoliem (Jarosław Koźmiański), opowieści o królowej Mab. To co ciemne, niejasne, mroczne, zdaje się opanowywać wesołą kompanię. Czar pryska po chwili. Pozostaje w pamięci rola Sławomira Jóźwika. To Merkucjo upojony żądzą działania, unoszony niepowstrzymanym złośliwym humorem. Agresywność wyrażająca radość życia, to interpretacja bardzo prawdziwa i bardzo współczesna.