Nic się nie stało
W bydgoskim Weselu w reżyserii Marcina Libera Chochoł przybrał zaskakującą postać pięknej młodej kobiety (Magdalena Łaska) w powłóczystej czarnej sukni rodem z XIX-wiecznego salonu, o spowolnionych, dostojnych ruchach i spojrzeniu, w którym życzliwość miesza się ze złą wróżbą. Nie pasuje do podrygującego w takt głośnej muzyki towarzystwa, które świetnie by się czuło na wiejskiej dyskotece - w porównaniu z nim wydaje się nieco staroświecki. Wygląda olśniewająco, ale ciągłe podkreślanie jego obecności robi się nieco nachalne. Uznaniu dla efektownego pomysłu reżysera i ciekawie poprowadzonej roli towarzyszy wątpliwość, czy była ona czymś więcej niż pięknym teatralnym ozdobnikiem. "Wesele" Libera działa trochę jak ten Chochoł - rozwiązania nowoczesne miesza z archaicznymi, a pomysły świetne z niefortunnymi. Często kładzie większy nacisk na efekt sceniczny niż na jego znaczenie. A efektów jest tu mnóstwo (na czele z opuszczaną w pewnym momencie znad sceny kolosalną postacią ukrzyżowanego Chrystusa odwróconego do góry nogami). Wyłania się z nich przyzwoita, choć nierówna, inscenizacja dramatu Wyspiańskiego, która najsłabiej sprawdza się tam, gdzie nawiązywać ma do współczesności, a najlepiej tam, gdzie za cel stawia sobie po prostu solidne ilustrowanie tekstu.
Początek spektaklu wypada niezbyt zachęcająco. Jednym z największych wyzwań przy realizacji pierwszego aktu "Wesela" jest jego struktura. Trudno kolejne scenki, wypełnione błahymi rozmowami, włączyć w tok ogromnej sceny zbiorowej, z której są wyławiane. Liberowi zupełnie się to nie udało. Zastosował prosty schemat - po każdym dialogu następuje przerywnik muzyczny, któremu towarzyszą szalone pląsy weselników. Owszem, to przerywnik całkiem dowcipny (wariacja techno na temat "albośmy to jacy tacy") i ozdobiony psychodeliczną, kalejdoskopową projekcją, odrealniającą całą przestrzeń sceny, ale stosowany raz za razem sprawia, że kolejne sceny zmieniają się w serię oderwanych od siebie skeczy, przerw na rozmowę, zatrzymujących szalony tok imprezy. Taka dramaturgia, oparta na przestojach i monotonnych, za każdym razem niemal identycznych scenach tańca w takt wciąż tej samej muzyki, bardzo szybko robi się po prostu męcząca.
Na szczęście, wszystko zmienia się w scenie przyzwania Chochoła. W otwartych na ogród drzwiach przeszklonej ściany domu stają rozebrani Państwo Młodzi (Julia Wyszyńska i Maciej Pesta) w wieńcach z kwiatów - nie jak para nowożeńców, tylko jak Adam i Ewa, którzy jeszcze nie wiedzą, że są nadzy. Wiejska dyskoteka płynnie przechodzi w koszmarny sen. Płytka dotąd przestrzeń sceny nagle się otwiera, wraz z cofnięciem się całej fasady domu weselnego w głąb ogrodu. Chochoł zaczyna się konwulsyjnie miotać przy akompaniamencie płynącej z głośników ogłuszającej kakofonii. Frywolne pieszczoty Jaśka (Artur Krajewski) i Maryny (Agnieszka Żulewska) przechodzą w gwałt. Wokół sceny obsesyjnie krąży na małym traktorku Dziennikarz (Piotr Stramowski) w czapce Stańczyka. I tak już cieniutka bańka logiki otaczająca weselników pęka i zalewa ich mroczny, przesycony absurdem chaos.
W przedstawieniu Libera kluczem do tego, co się dzieje w chacie w noc weselną, są słowa Chochoła: "Co się komu w duszy gra, / Co kto w swoich widzi snach" (szkoda tylko, że są co chwila powtarzane, aby roztargniony widz o nich nie zapomniał). Chaos i nonsens biorą się właśnie z dusz i snów. Z wyjątkiem Wernyhory (Michał Jarmicki), zjawy przychodzą do poszczególnych postaci nie z zewnątrz, a od wewnątrz. Czasem dzieje się to z bezpośrednią pomocą Chochoła, jak w przypadku Marysi (której Chochoł najpierw pomaga wejść w trans opętania przez Widmo, a potem podpowiada jego kwestie), a czasem tylko w jego milczącej obecności, jak u Pana Młodego wypowiadającego słowa Hetmana. Chochoł funduje postaciom seans psychoanalityczny, w którym na wierzch wychodzą ukryte w nich mniej i bardziej mroczne persony - pełna obaw, pragnień i agresji podświadomość domu weselnego.
Tonacja bydgoskiego "Wesela" jest dużo mroczniejsza od tej, którą sugeruje tekst Wyspiańskiego. Marysia (świetna Karolina Adamczyk) nie tylko wzdycha za utraconą miłością, ale jest też regularnie bita przez swojego męża Wojtka (Paweł S. Gilewski). Na scenie od samego początku znajduje się umieszczona w widocznym miejscu siekiera - niczym Czechowowska strzelba. Jednoznaczna odpowiedź na pytanie, jaki użytek robi z niej w końcu Marysia, gubi się w potoku wizji zsyłanych przez Chochoła (Wojtek raz jest martwy, a raz żywy), ale słowa "Już legnoł, śpi, zmęcony" nabierają złowrogiego odcienia. Mniej drastyczny, ale również ponury, okazuje się punkt, do którego w noc poślubną docierają nowożeńcy - Pan Młody najpierw zaczyna przedrzeźniać chłopską wymowę rozpaczliwie próbującej mu się przypodobać żony, a potem odchodzi, zostawiając ją we łzach upokorzenia.
Bardzo ciekawy okazuje się przewrotny pomysł odczytania postaci Wernyhory - zamiast dostojnego proroka do Gospodarza (Jakub Ulewicz) przychodzi poczciwy, trochę nieśmiały jegomość (Michał Jarmicki), który przed objawieniem swojej natchnionej przepowiedni musi się napić weselnej wódki. Przekazuje, oczywiście, złoty róg, wyglądający jak wyjątkowo paskudnie zapakowana przesyłka kurierska, a odchodząc, niczym Kopciuszek zostawia but, który natchnieni weselnicy z aktu trzeciego będą czcili jako relikwię. A że Jarmicki to aktor, któremu nie sposób nie wierzyć, jego okrojony z patosu Wernyhora ma w sobie jednocześnie coś do głębi poruszającego.
Nie tylko o tej roli warto wspomnieć. To kolejne przedstawienie, w którym bydgoscy aktorzy dowodzą, że wygłaszane pod ich adresem pochwały są w pełni zasłużone. Pozwolę tu sobie wyłącznie na pochwałę zbiorczą, bo gra tu niemal cały zespół aktorski teatru. Cechą, która łączy wszystkie role, jest umiejętne balansowanie pomiędzy tradycyjnym a wywrotowym podawaniem klasycznego tekstu. Najciekawsze są takie realizacje klasyki, w których te dwa żywioły ze sobą współpracują, a nie walczą. W bydgoskim "Weselu" bardzo często się to udaje.
Przy wszystkich ciekawych pomysłach i solidnych rolach aktorskich spektakl Libera jest też jednak pod wieloma względami rozczarowujący. Szczególnie dotkliwie w tych momentach, w których powinien pokazywać pazur, czyli tam, gdzie reżyser buduje powiązania między tekstem Wyspiańskiego a współczesnością, oraz tam, gdzie chce przydać mu jednoznaczny i wyrazisty morał. Sceny, które się przy tej okazji rodzą, rażąco odstają od reszty przedstawienia. Antysemityzm Polaków ilustruje wejście Racheli (skądinąd świetna Joanna Drozda), z ogromną gwiazdą Dawida wytatuowaną na odsłoniętych plecach, witanej przez resztę obecnych okrzykami "Jude raus!". Przaśny charakter imprezy mają ilustrować wyeksponowane w scenografii pisuary. Jeden z nich zostanie w pewnym momencie zdewastowany za pomocą siekiery przez oburzoną brakiem damskiej toalety Marynę (znaczenie pisuaru jako pars pro toto patriarchatu podkreśla fakt, że siekierą wcześniej posługiwała się dręczona przez męża Marysia). Jałowość tradycyjnych wartości i symboli obrazuje wspomniany już na początku odwrócony krucyfiks (zapożyczony z "Popiołu i diamentu" Wajdy), którego rozmiar podkreśla skalę zjawiska. Na współczesny kontekst mają też wskazywać wplatane w tekst przyśpiewki w rodzaju "A teraz idziemy na jednego". Wszystko to rozwiązania jaskrawe, nachalne i w gruncie rzeczy naiwne.
W scenie kończącej spektakl weselnicy, zamiast zatańczyć w takt piosenki Chochoła, zastygają w pozach rodem z twórczości Grottgera. Ma to być, jak rozumiem, sugestią, że dzisiejszą formą chocholego tańca jest jałowy zapał patriotyczno-martyrologiczny. Ale cały problem w tym, że to męczeńskie tableau powinno być, zgodnie z tekstem, zaprzeczeniem tego, co się z postaciami działo jeszcze przed chwilą, kiedy stały wpatrzone w arcypolską łunę bijącą od Częstochowy. Jako że tekst pozostał niezmieniony, takie zakończenie jest nie tyle poruszające, ile nielogiczne. Szkoda - bo połączenie patosu tekstu i groteski wprowadzonej przez but Wernyhory zapowiadało coś dużo ciekawszego.
Tego rodzaju potknięcia marnują potencjał bydgoskiego "Wesela". Jest w tym spektaklu kilka scen pokazujących, czym mógłby być, gdyby został przeprowadzony nieco subtelniej. Na przykład w momencie, kiedy to nie Gospodarz, a Żyd (Jerzy Pożarowski) wypowiada słowa "Mego ojca gdzieś zadźgali,/ gdzieś zatłukli, spopychali;/ kijakami, motykami/ krwawiącego przez lód gnali./ Myśmy wszystko zapomnieli". Takie chwile przypominają, jak skutecznie "Wesele" mogłoby dotknąć prawie wszystkiego, co dziś uwiera odurzony i spolaryzowany naród o wybiórczej pamięci.