Artykuły

Bond i Gorki w Poznaniu

W poznańskim Teatrze Nowym gra się "Na dnie" Gorkiego, a w Polskim "Ocalonych" Bonda. Po obejrzeniu obu przed­stawień doszedłem do przekona­nia, że sztukę Bonda w reżyse­rii Andrzeja Witkowskiego na­zwać by można "Na dnie", a sztukę Gorkiego w reżyserii Iza­belli Cywińskiej "Ocaleni".

GORKI bowiem w Nowym na­pawa ogromnym optymizmem, a Bond w Polskim skrajnym pesymizmem. Gorki jawi się nam w Poznaniu jako wielki humanista, natomiast Bond jako jego antyteza. Na czcigodnej scenie Teatru Pol­skiego miamy imitację aktu kopu­lacyjnego, potem ukamienowanie dziecka, albo raczej jego kukły, mamy język bluzgający co chwila różnymi gnojkami, kurduplami itp. W nowym zaś gorkowscy "bosiacy" mówią iście salonowym językiem i prezentują maniery też iście ary­stokratyczne. W Nowym króluje wykwintna literatura w znanym przekładzie Anny Kamieńskiej i Jana Śpiewaka, a w Polskim sty­listyka rynsztokowego "coekneya" w przekładzie Sławomira Magali i Stanisława Barańczaka. W pew­nym okresie mego życia nasłucha­łem się dosyć dużo owego angielskiego slangu, który płynie z gar­dła chrapliwie zduszonymi mono­sylabami i pokurczonymi dyftongami. Konstruowanie z tej magmy dźwiękowej pompatycznej, rynszto­kowej artykulacji w języku pol­skim staje się w odbiorze niesmacz­nym zabiegiem, równie naiwnym, co śmiesznym w końcu. Dlatego są­dzę, że do tego typu przekładów z angielskiego, a już zwłaszcza z Bonda brać się powinni wyłącznie sprawdzeni fachowcy w rodzaju np. Cecylii Wojewody, albo Kazimierza Piotrowskiego, którzy potrafią oszlifować to trudne tworzywo ję­zykowe, ale i pojęciowe, tak obce naszej mentalności lingwistycznej.

Tyle uwagi poświęciłem warstwie języka w sztuce Bonda, ale jest ona w nim wyjątkowo kaleka i wy­koślawia chyba właściwy odbiór "Saved" (polska prapremiera!), zwłaszcza kiedy młoda protagonistka Pam mówi, a raczej krzyczy cały czas chrapliwym bełkotem. No więc mamy wreszcie w Polsce sztu­kę, która ongiś (w 1965 r.) tak bar­dzo zbulwersowała Londyn, że cen­zura zdjęła ją z afisza w Royal Court. A w Poznaniu? Nie sądzę, aby ta młodzieżowa (przeważnie) widownia, która ze mną ją oglą­dała, była sztuką specjalnie zgor­szona, i myślę, że Bonda odbie­rano tak, jak na to zasługuje, to znaczy jako współczesny, bulwaro­wy melodramat z Zachodu, mimo tak bardzo skandalizującej renomy, jaką doń przyczepiono i famy awangardyzmu obyczajowego.

Może dla nas, Polaków anno 1974 jest to sztuka z życia sfer londyń­skiego marginesu. Ale to pojęcie "marginesu społecznego" myśmy so­bie sztucznie w Polsce wymyślili, jako obszar pewnej wyraźnie od­ciętej subkultury naszego społe­czeństwa. To uproszczenie. Żaden socjolog nie uzna takich obszarów idealnie od siebie oddzielonych i żyjących własnym ponoć życiem. Prawo osmozy społecznej działa w obie strony. I nie inne jest też anglosaskie milieu, któremu Bond zafundował tę sztukę o ludzkim okrucieństwie, tak jak zafundował też swojego "Króla Lira", którego nie byłoby gdyby nie ten szekspi­rowski. Ale też pewnie w ogóle nie byłoby Bonda gdyby nie Szekspir, który znów tylko narodzić się mógł na tej ziemi, na której tyle głów ścinano, i wykonanie wyroków oglą­dano kiedyś w Old Bailey jako pła­tne widowisko. Dziś to okrucień­stwo jest już tylko smaczkiem, ostrą przyprawą do pewnych płodów sztuki, i to kamienowanie dziecka, które nawet nie zakwili, należeć może też do osobliwej rekwizytor­ni ballady podwórzowej, choć u nas, u Żeromskiego w "Dziejach grze­chu" pozbycie się dziecka Ewy Pobratymskiej urasta do symbolu wielkiego, dramatycznego patosu literatury. A więc nie ten dyna­mizujący całą akcję sztuki incy­dent jest w niej najmiarodajniejszy, ale to niezwykłe raczej sprzężenie popłuczyn Dickensa z jakąś angielską "Moralnością - pani Dulskiej". W końcowej bowiem scenie Pam, Mary, Harry i Len, czyli cór­ka, matka, ojciec oraz kochanek siedzą znów razem pogodzeni przy wspólnym stole, a trupek dziecka karmionego aspiryną, aby tak mocno i długo nie wrzeszczało, leży w jakiejś nieznanej mogiłce, bo nawet nie wiadomo, kto mógł być jego ojcem.

Sztuka Bonda jest więc dziś nie­omal klasyczną, angielską, współ­czesną obyczajówką, w której przej­rzeć się mogą również pewne ekscesy rodzimej obyczajowości. Jest w niej też po trosze coś ze współ­czesnego, negatywnego moralitetu, i chyba, mimo wszystko dość, na razie przynajmniej, egzotycznego dla młodych Polaków. W Poznaniu zagrano ją bardzo gorliwie, może aż nazbyt po neoficku, to znaczy akcentując ten jej cały sztafaż kryminalno-erotyczno-obyczajowy, i to w sposób bardzo teatralny, a więc nieco kunsztowny. Ale może w warunkach polskich tak trzeba było zrobić? Zwłaszcza gdy taka kunsztowność kamufluje trochę normal­ną już tam w Londynie naturalistyczną ostentację, która u nas je­szcze nie uchodzi, ale podana, bez­pretensjonalnie nie jest czymś wy­uzdanym.

A sam Bond? Czy to już nowator na miarę Ihsena, Strindberga albo Pirandella, czy też ściśle wyspiar­ski piewca anglosaskich komplek­sów? Myślę, że jak kiedyś Osborne, potem Pinter, kontynuuje on, tyle że w sposób jeszcze bardziej do­sadny, gwałtowny, ten nurt naj-nowszej dramaturgii angielskiej opartej na brutalnej, wstrząsowej kuracji widza (katharsis?), sięgającej do całego, dostępnego dziś je­szcze teatrowi, arsenału środków ekshibicjonistycznych, z całą też biologią człowieka włącznie, aby za­demonstrować - właśnie, ale co? Wszystkie skrzywienia i deforma­cje jego instynktów, psychiki, oby­czajów, względność etyki i moral­ności, samo nawet zakwestionowa­nie jej normatywności?. A jeśli tak, to czyż tamci wielcy, ale staro­świeccy analitycy mroków duszy człowieka, nie uczynili tego głębiej, klarowniej i z większą dozą huma­nizmu? Poczekajmy jednak z potę­pieniem, czy też gloryfikacją Bon­da, który pisze ciągle nowe sztuki.

W dość sprawnie w sumie zmon­towanym poznańskim spektaklu po­chwaliłbym jednak aktorów two­rzących ten specyficzny kazirodczo-małżeński czworokąt, a więc Ha­linę Dobrucką (Mary), Pam - Ma­rzenę Trybałę (ale wyłącznie za fi­zyczną sylwetkę), Jacka Polaczka (Len) i Włodzimierza Kłopockiego (Harry), no i dodatkowo intencjonalnego chyba mordercę dziecka - Tadeusza Morawskiego (Fred).

I oto poznański leatr Nowy owiany znów famą jego dyrektorki Izabelli Cywińskiej, która przepro­wadziła się doń z Kalisza ze swoim zespołem po kilku sezonach rzetel­nych sukcesów. W Polskim w porę ostrzeżono mnie, że jej nowa in­scenizacja "Na dnie'' Gorkiego to niewypał. Ano, to dobrze, że w fer­worze konkurencji tworzą się i ta­kie opinie, nie do pomyślenia, gdy oba teatry były pod jedną dyrekcją. A na sali przebudowanego grun­townie teatru, w którym grywał Solski, Węgrzyn, Fertner, Junosza Stępowski, Damięcki i Ćwiklińska, a reżyserował Wierciński, Zawi­stowski i Chaberski, znów bardzo młoda, ale nobliwa widownia: gu­stownie ubrane dziewczyny długo­włose i długowłosi młodzieńcy w okularach, czyli ta sama młodzież, jaką spotykam u Hanuszkiewicza w Narodowym.

Na scenie "Na dnie" Gorkiego. Obawiałem się jego patosu, dekla-macyjności lub też bardzo literac­kiej sentencjonalności. W wielu pol­skich inscenizacjach tej sztuki sta­rano się nieudolnie zbliżyć do jej rosyjskiego oryginału akcentując to soczyste i nonszalanckie naplewatielstwo pensjonariuszy domu noc­legowego Miszki Kostylewa. I te starania, w wykonaniu często na­wet wybitnych aktorów, grzęzły w nowej, nieznośnej sztampie teatral­nej uwydatniającej natrętnie ideo­logię sztuki, a nie jej wymowę ar­tystyczną.

I nagle na scenie Nowego obser­wuję arcydziwne zjawisko: młodzi aktorzy, często chyba niewiele star­si od tych oglądających ich na wi­downi, uwiarygodniają w sposób w pełni zrozumiały humanistyczną osnowę sztuki. Momentami nawet grają jakby niezwykłą psychodra-mę według scenariusza z 1903 r. (data polskiej prapremiery "Na dnie" w Poznaniu!). Baron (Michał Grudziński), Aktor (Janusz Micha­łowski), Satin (Tadeusz Drzewiec­ki), Wasilisa (Danuta Borowiecka), Nastia (Halina Łabonarska), Nata­sza (Joanna Orzeszkowska), Waśka (Marian Krawczyk) i inni, oni wszyscy przekazują chyba bardzo autentyczne doświadczenia swojej świadomości, i to ostatnich kilku­nastu lat, kiedy właśnie psychicz­nie i intelektualnie dojrzewali. Nie ma w nich pozy, krygowania się i minoderii, a jest cudowne, pra­wie psychosomatyczne dopasowanie siebie do psychicznych wizerunków postaci ze sztuki Gorkiego. A więc bez balastu historycznych już re­miniscencji typu aktorskiego, czy też inscenizatorskiego. Oni dostali po prostu zadanie zagrania na se­rio, w sposób w pełni oryginalny, ale i odpowiedzialny obrosłych aż taką tradycją postaci z "Na dnie" Gorkiego. I ten nowy Gorki w Poz­naniu przykuwa uwagę. Czuje się, że chyba nie byłoby bez niego Becketta, jak nie byłoby pewnie Camusa bez Dostojewskiego. Czuje się też, iż nie byłoby może bez tego Gorkiego i "Virdiany" Bunuela.

W istocie poznańscy aktorzy czekają też na swego Godota, który jest na razie bez imienia, ale którego czuć w powietrzu, i jego niedługie już przyjście wieści Łuka (Jerzy Ernz). Poznańskie "Na dnie" Gorkiego ma swój w pełni optymistyczny akord, mimo samobójstwa Aktora i śmier­ci Anny. Rzec można, że to oni, ci gorkowscy ludzie będą w stanie podnieść się z przypisanej im de­grengolady, że oni, zawsze, w każdej epoce i miejscu będą "ocaleni", jeśli, ba, jeśli nie zatracą swej go­dności, swego człowieczeństwa, je­śli wierni będą tym wiecznym war­tościom zawartym w pisarstwie Tołstoja, Dostojewskiego, Gorkiego, Majakowskiego... Ale, czy to nie znów jakiś patos i heroizm rodem z literatury? Nie wiem. Wiem jed­nak, że z poznańskiego "Na dnie" Gorkiego wyszedłem podniesiony na duchu z wiarą w dojrzałą młodość teatru, jaki prowadzi Izabella Cy­wińska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji