Pojedynek z legendą
To jeden z najbardziej znanych polskich rodów artystycznych; kilka pokoleń ludzi nie tylko uzdolnionych, ale i ogromnie oryginalnych w sposobie życia i poglądach na świat. Czas potęguje legendę Kossaków.
Na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego powstało przedstawienie zatytułowane "Strych na Kossakówce", przygotowane z inicjatywy biorących w nim udział aktorów, a wyreżyserowane przez Romana Michalskiego. Spektakl, oparty na książce Magdaleny Samozwaniec pt. "Maria i Magdalena" oraz wierszach Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, jest poetycką projekcją życiorysu tej ostatniej, choć we wspomnieniach i refleksjach pojawiają się w smudze światła i inni członkowie rodziny. Zapach i wdzięk minionych czasów wywołują słowa, skojarzenia i przedmioty, w których, pod woalem kurzu zastygło barwne kiedyś, i bulwersujące otoczenie, życie.
W skromniutkich dekoracjach rolę katalizatora wspomnień spełniają więc tylko symboliczne rekwizyty. Zgrabnie zestawione i wykorzystane, łączą ze sobą fragmenty tekstu, które scalili w scenariusz Anna Ciepielewska i Roman Michalski. Jest to, siłą rzeczy, opowieść fragmentaryczna i pozbawiona akcji wprost, jeśli nie liczyć kilku zainscenizowanych scenek. Trójka aktorów: Teresa Kałuda, Maria Stokowska i Roman Michalski skupiają się przede wszystkim na słowie, poprzez które opisywany przez nich świat ożywa głównie w wyobraźni słuchaczy. Uzupełnieniem całości są pieśni, skomponowane w poetyce śpiewanego romansu przez Wojciecha Stańczyka, akompaniującego też bohaterom na scenie.
Przedstawienie jest skromne, ale nieźle skomponowane, zaś tym, którzy nie znają twórczości lub życia bohaterów, przynosi całkiem sporo o nich informacji. Jest też, niestety, najwyraźniej nierówne w sposobie interpretacji. Są w nim sekwencje dużej urody, jak w pomyśle rozpisania na głosy niektórych wierszy Jasnorzewskiej, inscenizacji spotkania z przyjaciółmi, czy wspomnień z dzieciństwa sióstr Kossakówien, ale są też momenty nieznośnie egzaltowane i pretensjonalne, jak w przypadku przełożenia "na scenę" dramatów miłosnych Lilki. W rozpaczliwych łkaniach i drapieżnych dźwiękach instrumentu gubi się liryczna subtelność poetki, która w najprostszych słowach potrafiła opisać najgłębszy dramat kobiecej duszy. Egzaltacja nie jest doprawdy naczelną cechą jej twórczości, jak mogłoby sugerować to przedstawienie.
"Strych na Kossakówce" razi także pewną schematycznością w budowaniu sytuacji scenicznych, choć materiał stwarzał ku temu sporo okazji. Niestety, reżyser ograniczył się do kilku tylko rozwiązań; przechadzania się postaci, przysiadania z gestem zadumy, ewentualnie powłóczystym spojrzeniem, na twarzy. Najbliżej zbudowania postaci z krwi i kości była Teresa Kałuda, której sympatycznie ironiczny dystans do Magdaleny trafnie charakteryzował bohaterkę. Maria Stokowska skupiała naszą uwagę w tych przede wszystkim momentach, w których czyniła Lilkę kobietą nadwrażliwą, ale rzeczywistą, nie zaś wydumaną heroiną. Myślę, że spektakl będzie się rozwijał, a poczynione w nim korekty dodadzą scenicznego szlifu szlachetnym intencjom realizatorów.