Nareszcie dobra komedia
"Dziewiąty sprawiedliwy" nie ma rangi sztuk Dürrenmatta, jakkolwiek w tym kierunku zmierzał być może Jerzy Jurandot, jako autor, a na pewno Ludwik René jako reżyser przedstawienia w Teatrze Dramatycznym. Ale to nieważne.Dość, że otrzymaliśmy komedię współczesną - choć dzieje się ona w biblijnej Sodomie - zabawną, dowcipną, napisaną kulturalnie, z dobrym wyczuciem sceny i... publiczności. Czegóż więcej żądać? I w dodatku satyryczną, a z optymistycznym wydźwiękiem. Sodoma będzie uratowana. Wbrew pozorom można w niej znaleźć nie dziesięciu sprawiedliwych, ale setki, tysiące, miliony - tylko nie chcą się oni do tego przyznać. Czyli Sodoma nie jest Sodomą, choć kraj to bardzo dziwny. Takie zakończenie jest niespodziewane i niczym w komedii nie przygotowane. Można je uznać albo za sztuczne "deus ex machina", albo za pointę dowcipu, która przecież zawsze musi być niespodzianką. Cała komedia zresztą oparta jest na dowcipach, nie na akcji, której prawie nie ma. Właściwie nic się tu nie dzieje i najwięcej nerwu dramatycznego ma... zebranie ustalające listę sprawiedliwych. Ale każda scena staje się okazją do sypania mniej lub bardziej zabawnymi powiedzeniami. Oczywiście nie wszystkie one mogą być równie ważkie w swej jakości, nie wszystkie mierzą równie wysoko czy głęboko. Ale to, co jest, wystarczy, aby uznać komedię Jurandota za udaną. Jej humor pozwala śmiać się z nas samych a czasem z rzeczy, których na ogół z humorem się nie traktuje. Taki zastrzyk doskonale działa na samopoczucie widzów wygłodzonych pod tym względem i spragnionych - znacznie lepiej niż dęta apoteoza i powaga. Że humor Jurandota zatrąca mocno o kabaret - to prawda. Ale Dürrenmatt ma też coś z kabaretu.Dürrenmattowskie elementy "Dziewiątego sprawiedliwego" Ludwik René starał się szczególnie wydobyć i podkreślić, nadać komedii głębszy sens. W niektórych momentach nawet mu się to udało jak np. w scenie poloneza. Świeżo napisane piosenki, które Jurandot dodał do pierwotnego tekstu drukowanego w "Dialogu" i do których bardzo zgrabną muzykę skomponował Tadeusz Baird, mają spełniać rolę songów. W każdym razie dobrze urozmaicają i ożywiają całość. Korzystnym rezultatem dürrenmattowskiego ujęcia reżyserskiego było, że nie przechylało się ono w stronę farsy, zachowywało umiar bez nachalności metaforyki i dowcipu; ujemnym - że czasem ten dowcip bywał nie najlepiej podawany, wymagał innego stylu przedstawienia. Wydaje mi się też, że niekorzystnie na przedstawieniu odbiła się scenografia Wojciecha Siecińskiego, przyciężka i przeładowana (zwłaszcza kostiumy), utrzymana nie wiadomo dlaczego w satyrycznie ujętym stylu jakiejś unowocześnionej secesji. W zewnętrznym wyglądzie Sodomy widziałbym raczej więcej elementów malarstwa abstrakcyjnego - jak przystało na miasto skazane na zagładę, a w strojach więcej dowcipu łączącego biblijność z nowoczesnością. Przedstawienie było dobrze zagrane przez aktorów. Trójcę aniołów zstępujących do Sodomy zagrali z właściwą sobie siłą komiczną: Aleksander Dzwonkowski, Stanisław Gawlik i szczególnie zabawny Stanisław Wyszyński. Wojciech Pokora z wdziękiem śpiewał piosenki. Dwie antagonistki: Barbara Kraftówna i Krystyna Ciechomska grały - pierwsza w stylu lekkiej groteski, bardziej zgodnie z ogólnym tonem przedstawienia, druga w stylu komediowym bardziej zgodnie z tonem sztuki Jurandota. Obie robiły to zresztą bardzo dobrze. Mieczysław Stoor był zapijaczonym poetą-katastrofistą a Gustaw Lutkiewicz strażnikiem z policji. Poza tym wystąpili z powodzeniem: Ewa Krzyżewska, Janina Traczykówna, Halina Dobrowolska, Barbara Klimkiewicz, Józef Nowak, Zdzisław Lubelski, Jarosław Skulski, Stefan Wroncki i inni.