Artykuły

Nie zmarnowałam 19 lat w Teatrze Horzycy

- Kiedyś nie miałam odruchów typu "jasna cholera, nie wyrobię się", "no ileż do cholery można pracować?". Teraz już mam i to jest dla mnie dzwonek alarmowy. W teatrze nie da się pracować na pół gwizdka - albo dajesz z siebie 200 procent, albo nie dajesz z siebie nic. Taka prawda - rozmowa z Jadwigą Oleradzką, z dyrektorką Teatru Horzycy w Toruniu, która w sierpniu przechodzi na emeryturę.

Grzegorz Giedrys: Zawsze mnie ciekawiło, skąd się wzięła pani ksywka "Giga". Jadwiga Oleradzka: Jest z dzieciństwa. Żeby było śmiesznie, imię "Jadwiga" istniało tylko w jeden sposób. Jak tata zamierzał na mnie nawrzeszczeć, wtedy mówił: "Jadwiga!" A Gigą nazywali mnie wszyscy - i w szkole, i na studiach, i w pracy. - W czasie Wilamów aktorzy mówili, że pani jest "Fioletowa". - Strasznie długo ubierałam się "na fioletowo". Prawie jak pani Wachowicz, choć może nie aż tak. Ale lubiłam ten kolor i miałam dużo takich rzeczy. Potem mi to trochę przeszło.

Miłość do teatru to trudna miłość?

- W jakimś sensie tak. Teatr jest strukturą niesłychanie wielostronną, a w ostatnich latach tak się zaczął zmieniać, że samo przywyknięcie do tempa tych zmian już jest pewnego typu trudnością. A jeżeli jest się dyrektorem teatru, gdzie stylistyki są z konieczności różne - wtedy jest na pewno niełatwo. Każdy ma jakieś swoje gusta, a dyrektor taki jak ja, czyli zarządzający, w zasadzie gustów mieć nie powinien.

Trudniej kochać teatr, gdy się jest dyrektorem?

- Nie, chyba nie.

Chodzi mi o to, że wcześniej przez lata pani była widzem i krytykiem, miała pełną swobodę refleksji i oceny, a teraz w pani sytuacji wolno znacznie mniej.

- Przychodząc do teatru, przeżyłam coś w rodzaju szoku, ale to czuje każdy, kto z teorii przechodzi do praktyki. I kiedy zobaczyłam, ile uwarunkowań decyduje o tym, jak później ma wyglądać premiera, to aż się przeraziłam. Ale nie, to nie jest trudne, bo to się potem jakoś składa.

Co panią absolutnie zaskoczyło?

- Zaskoczyła mnie skala tej machiny. Mniej więcej wiedziałam, ilu jest ludzi w teatrze, ale nie wiedziałam, jak to jest rozłożone. Człowiek z zewnątrz wyobraża sobie, że teatr to są aktorzy, może parę osób typu oświetleniowiec, akustyk, no i jakieś panie wpuszczające ludzi na widownię. Wielu myśli, że w teatrze to może ze 40 osób pracuje. A kiedy ja tu przyszłam, to było prawie 140 ludzi.

Czy pani przypomina sobie moment, kiedy ta miłość do teatru wybuchła?

- Jestem z Włocławka i tam był bardzo dobry teatr szkolny, który założył pan prof. Gniazdowski - on stworzył również nauczycielski Teatr Ludzi Upartych. W tym zespole znalazłam się w ósmej klasie.

Jako aktorka?

- Jako bardzo nieudana aktorka. Graliśmy "Dzikie łabędzie" Andersena, obsadzono mnie w roli Królowej Matki, a ja miałam tam ze 13 lat, bo trochę wcześniej szłam do szkoły. Latałam po scenie jak kot z pęcherzem - żadnego majestatu, nic. No i mnie ostatecznie z tej roli wykopali. Potem grałam już poważniejsze role w teatrze szkolnym np. Tatianę w "Eugeniuszu Onieginie" Puszkina. Poza tym byłam recytatorem, i to z sukcesami.

Tak się zaczęła właściwie większość karier teatralnych w Polsce.

- Ja mam do dziś przez te konkursy mnóstwo znajomych po całej Polsce. Na przykład po latach odszukał mnie Krzysztof Mroziewicz, który kiedyś, gdy byliśmy na studiach, wygrał ze mną taki konkurs. Albo Bogusław Kierc, też kiedyś mieliśmy ex aequo pierwsze miejsce w Polsce. Tych konkursów wygrałam aż tyle, że złośliwi nazywali mnie zawodowym laureatem. To była fajna zabawa, dzięki niej poznałam mnóstwo ciekawych ludzi. Zetknęłam się np. z Julianem Przybosiem albo Jerzym Grotowskim. Gówniarz z prowincji miał szansę otrzeć się o Prawdziwych Artystów.

Podejrzewam, że wszyscy naokoło powtarzali pani o studiach aktorskich.

- Chciałam iść do teatru, jednak w pewnym momencie dotarło do mnie, że nie nadaję się do aktorstwa. Byłam przez rok w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie i z każdym miesiącem wątpiłam w siebie coraz bardziej. Życzliwi powtarzali mi, że lepiej odnajdę się w Łodzi. Ale tam się już w ogóle nie odnalazłam i po paru dniach wróciłam do domu, gdzie musiałam zastanowić się poważnie nad swoją przyszłością.

Dlaczego uznała pani, że nie nadaje się do aktorstwa?

- Mam pewną barierę, jeśli chodzi o uzewnętrznianie swoich uczuć, a bez tego nie ma aktorstwa. W przypadku wiersza to jest coś zupełnie innego - nie trzeba się aż tak obnażać. Ja jestem tłem, a wiersz jest na pierwszym planie.

Jak trafiła pani do Torunia?

- Jak przyjechałam z Łodzi do Włocławka, mama powiedziała mi, że już mnie więcej utrzymywać nie będzie. Chodziło jej o to, żebym się w końcu na coś w życiu zdecydowała, bo miałam nadal pomysły księżycowe. Moja siostra w tym czasie studiowała w Toruniu na prawie. Zobaczyła, że są jeszcze wolne miejsca na astronomii i filologii polskiej. Mogłam wybrać polonistykę, żeby było jasne. Zadzwoniłam do Warszawy i oni mieli przesłać do Torunia wszystkie moje dokumenty. Mijały kolejne dni, a papiery nie przychodziły. Groziło mi to, że znów będę miała rok w plecy. Przerażona, smutna i zła przypomniałam sobie, że prof. Sievert mówił mi, że w Toruniu pracuje jego przyjaciel prof. Konrad Górski. On może mi pomóc. To była moja jedyna szansa.

Legenda polonistyki.

- Zadzwoniłam więc do prof. Górskiego, który zaprosił mnie do swojego domu na Bydgoskiej, abym wyjaśniła mu, na czym polega mój problem. Po drodze złapała mnie potężna ulewa, a w dodatku w moim sandale urwał się pasek. Stanęłam przed drzwiami profesora bosa i z brudnymi nogami. Pani Marta, żona prof. Górskiego, podsunęła mi delikatnie szmatę, żebym mogła się wytrzeć. Pan profesor uwierzył, że bosa dziewczyna ma jednak maturę, zadzwonił, gdzie trzeba, i mogłam przystąpić do egzaminu pisemnego. Dokumenty z Warszawy dotarły na UMK na chwilę przed egzaminami ustnymi.

Jak wyglądały w tamtych latach studia polonistyczne w Toruniu?

- Na studiach trafiłam na świetnych ludzi. Byliśmy eksperymentalnym rocznikiem, bo od pierwszego roku mieliśmy zajęcia prawie wyłącznie z profesorami. To była przyjemność spotykać się z tymi wielkimi ludźmi.

W pewnym momencie zapisałam się do czteroletniego studium teatralnego CPARA, gdzie uczono nas "reżyserii teatrów niezawodowych". Wielu ludzi stamtąd pracowało później w teatrach zawodowych. Występowałam też w studenckiej Estradzie Poezji prowadzonej przez aktora Henryka Majcherka, a gdy Heniek wyjechał z Torunia do Starego Teatru w Krakowie, dał mi ten zespół w wianie. Potem założyłam Argos - miał kilka scen: dramatu, teatru faktu, poezji i kabaret. Czego myśmy tam nie robili! Włóczyliśmy się trochę z tym teatrem po kraju. Lata 60. to były ciekawe czasy. Jerzy Grotowski, Tadeusz Kantor, Józef Szajna. Wszystko to oglądałam na własne - zachwycone oczy.

Cenzura naciskała na pani teatry?

- Bywało różnie, czasem śmiesznie. Robiliśmy np. wieczory łączące jazz i poezję z zespołami Jacka Bednarka, Witka Burkera i Janka Trzcińskiego. Jeździliśmy po Polsce, nawet trochę zarabialiśmy. I kiedyś przed koncertem jakiś mało ogarnięty cenzor zażądał od nas tekstów. A przecież to były wiersze wydrukowane już w książkach, które już dawno przeszły przez wszystkie zabiegi cenzorskie. Zastanawialiśmy się, gdzie my teraz znajdziemy jakąś bibliotekę, bo cenzor się uparł i była nerwowa sytuacja. Stanęłam więc przed nim i powiedziałam "No to ja to panu opowiem" - i zaczęłam recytować. Facet zdurniał, ale swoje imprimatur przybił.

Cenzura to było dziwne narzędzie: opresyjne i mimo to czasami żenująco śmieszne. Cenzor przyłaził na premiery studenckie, czasami się mądrzył. Nie było żadnych nacisków na nas.

Byliście inwigilowani tak jak na przykład zespół Teatru Ósmego Dnia?

- Tego nie wiem, choć nie sądzę. Nie byliśmy tak ważni.

Nigdy się pani tym nie interesowała?

- Nie, po co? Mój mąż, który przeszedł wiele w czasie stanu wojennego - i internowanie, i ciężkie więzienie - nie pojechał po swoją teczkę. Powiedział, że nie chce wiedzieć, kto na niego donosił. Ja go doskonale rozumiem, bo sama podobnie myślę. A nuż bym się czegoś o swoich znajomych z tamtych lat dowiedziała? Po co mi to?

Była pani w PZPR.

- Nigdy się tego nie wypierałam.

Należała pani do tzw. struktur poziomych. Poziomki chciały zreformować partię na wzór demokratyczny i postawić na coś w rodzaju samorządności.

- Jeśli o szeregowych działaczach "Solidarności" beton partyjny mówił, że są opętani, to o nas mówiono wprost jako o odszczepieńcach, jako o tych, którzy zdradzili.

W latach 70. w pani domu bywali Ryszard Milczewski Bruno i Edward Stachura.

- Bruno nieco rzadziej, Sted częściej. Był przyjacielem mojego pierwszego męża, ja zresztą też Steda lubiłam. Spotykaliśmy się dość często - nawet do momentu, kiedy zaczął chorować. Smutne sprawy. On się często włóczył po kraju, a w Toruniu miał mnóstwo przyjaciół: państwa Pawłowskich, Bogdana Kraśniewskiego.

Mówiono na to mieszkanie ranczo.

- To było tzw. mieszkanie zastępcze. Drewniana otynkowana chałupa na Wybickiego - bez żadnych wygód, ze sławojką. Składała się z kuchni i dwóch pokoi, ale jeden miał zarwany sufit. I tak mieszkaliśmy trzy lata. Był tam wspaniały ogród i jak było lato, mogliśmy tam urządzać imprezy plenerowe, że się tak wyrażę. Czasami ktoś wpadał do nas i rozbijał sobie tam namiot.

Centrum życia towarzyskiego był wtedy klub Azyl w Baju Pomorskim.

- Absolutnie. Tym bardziej że to było miejsce naprawdę środowiskowe - pewnie naszpikowane tymi, jak pan mówi, "uszami i oczami" (śmiech). Tam można było się dostać nie tylko dlatego, że się pracowało na przykład w gazecie, ale trzeba było być członkiem albo kandydatem jakiegoś związku twórczego. To było bardzo inteligentne i rozpolitykowane, ale przede wszystkim artystowsko luzackie środowisko. Mieliśmy nawet swoje skandale artystyczne. Maks Szoc rozebrał się kiedyś na scenie do naga i malował na sobie jakieś wzory sałatką. I dzisiaj wielu ludzi mogłoby takie zachowanie oburzyć.

Działy się przedziwne rzeczy - powstał Teatr Peipera, który wystawił chyba wszystkie jego utwory. Był kabaret z aktorami Bajowymi i naszymi. Odbywały się Maje Poetyckie. Wszystko się tam kanalizowało, całe życie artystyczne Torunia. Podczas Festiwalu Teatrów Polski Północnej był w Azylu klub festiwalowy. Były świetne wystawy. Tam wszyscy chodzili też, aby napić się wódki, bo wtedy, proszę pana, pito znacznie więcej niż dziś. Ogólnie magiczne miejsce.

Jako krytyk teatralny słynęła pani z ciętego języka.

- Wtedy pracowałam w "Nowościach" - to była mała gazeta, która stała się nieco większa po 1976 roku, kiedy powstało województwo toruńskie. Na początku wydanie miało cztery strony, więc nie mogłam się rozpisywać. Musiałam ważyć każde słowo, nie miałam czasu na opisy. Gazety wtedy były niesłychanie szybkie - po spektaklach festiwalowych jechałam w nocy tramwajem do drukarni i tam dyktowałam recenzję drukarzowi lub teletypistce. To było niebezpieczne, bo jak się pomyliłam, od razu błąd szedł do druku. Siłą rzeczy musiałam nauczyć się pisania oszczędnego, kategorycznego i dość prostego. Jak się ma mało czasu i miejsca, to nie można się mądrzyć, przepisywać program albo uprawiać dywagacje. To była akurat niezła szkoła.

Podejrzewam, że jako surowy krytyk miała pani trudne relacje z naszymi teatrami.

- Nie, były normalne. Aktorzy chętnie powtarzają, że recenzji nie czytają, ale tak naprawdę bywa z tym różnie. Prawda jest taka, że jednych krytyków cenią, a innych nie. Miałam różne sytuacje po recenzjach, włącznie z tym, że ktoś tam próbował mnie wyzywać publicznie. Na ogół bywało tak, że nie wypadało ubliżać krytykowi - czasami jak się któryś aktor napił, to stawał się odważniejszy.

Aktorzy nie protestowali w 1997 roku, kiedy krytyk teatralny został ich dyrektorem?

- Dla aktorów liczy się tylko zespół, a oni mieli świadomość, że nie mam zamiaru tego niszczyć.

Skąd ta pewność?

- Niektórzy mnie znali. A ja wiedziałam, że to jest jeden z najciekawszych zespołów w tej części Polski. Nie mogłam ich zawieść. Moja rola w tamtym okresie była jednoznaczna - ocalić instytucję i festiwal. Widziałam znakomity teatr pożarty przez długi. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji.

Jak się prowadzi zakład pracy, w którym są artyści? Przecież każdy z nich ma różne biografie artystyczne, różny temperament, różne ambicje i plany na przyszłość.

- Czasem mówię, że aktorzy są "inteligentni inaczej", co nie oznacza, że to określenie pejoratywne. Mówię tu o wysokiej inteligencji emocjonalnej - oni są dużo wrażliwsi od przeciętnego człowieka. To jest ich zawód, to jest ich talent. Jak tu przyszłam, zespół był bardzo młody i bardzo zżyty ze sobą. Jeśli oni ciebie zaakceptują, to nie jest z tobą źle. Mnie zaakceptowali.

Czasami słyszę, że aktorzy są niezadowoleni ze współpracy z jakimś reżyserem. To się później przekłada na jakość premiery.

- Trzeba zawsze brać poprawkę na to, że w teatrze zawsze istnieje jakiś margines przedpremierowej histerii. Pamiętam, jak aktorzy kiedyś narzekali na "Ożenek" Gogola w reżyserii Marka Fiedora. Nie przywykli do takiego teatru i takiego stylu pracy. Narzekali, histeria była, a premiera znakomicie się udała.

Czy na jakichś aktorów, których pani zatrudniła, patrzy pani z dumą?

- Czy ja bym potrafiła ich tak podzielić? Z paroma aktorami rzeczywiście się przyjaźnię, gdy ich oglądam, miewam momenty zachwytu. Cieszę się, że po latach czuję jeszcze emocje, bo myślę, że w teatrze mimo wszystko trudno zachować taką wrażliwość.

Widzi pani czasami czyjś geniusz na scenie?

- "Geniusz" to jest trochę za duże słowo. Leon Schiller mówił kiedyś o kryterium obecności - na scenie jest dziesięciu aktorów i niczego nie robią, a nie wiadomo dlaczego patrzysz na czwartego po lewej. I to jest ten dar obecności.

Kto ma taki dar w Toruniu?

- Jula.

Julia Sobiesiak?

- Tak.

Nie sposób odwrócić od niej wzroku, gdy jest na scenie.

- Widzi pan?

Kiedyś w wywiadzie mówiła pani, że dobry aktor ma coś w sobie z boskiego szaleńca.

- Dobre aktorstwo to rodzaj świętego bezwstydu. Nie ja to wymyśliłam.

Mamy tutaj takich aktorów?

- Miewamy.

Cały czas słyszę, że nasi aktorzy to zesłańcy. Pokończyli najlepsze szkoły teatralne, a wylądowali tutaj.

- Co w tym złego?

Tutaj sukces liczy się inną miarą.

- Pytanie tylko, co w tym momencie uważamy za sukces. Jeśli sukcesem dla kogoś jest występowanie w popularnym serialu, to może lepiej, żeby pracował w Warszawie. Trudniej do telewizji przebić się z Torunia, choć niektórym się udaje. Powiem poważnie - pisze pan o teatrze już sporo lat, więc powinien pan rozumieć pewne cykle. Wiadomo, teatr żyje jak pies - jakieś 20 lat. Co pewien czas wypływa zespół, który jest całkowicie nieznany - casus Wałbrzycha, Legnicy albo Sosnowca.

W jednym z wywiadów powiedziała pani: "Teatr musi być życiem, a nie pracą". Teraz teatr przestanie być dla pani pracą.

- Kiedyś musiało się to stać. Nie jestem artystą, w związku z tym ta zmiana aż tak bardzo mnie nie boli. Artysta, gdy odchodzi z teatru, traci miejsce, gdzie swobodnie mógł tworzyć i musi sobie poszukać czegoś nowego. A jak jest w wieku emerytalnym, może poczuć, że mu się życie załamało. Moja praca to było czasami zwykłe urzędniczenie.

Ale przecież pewnie bardziej pani zapamięta inne chwile - opracowanie programu, premiery, negocjacje z zagranicznymi wykonawcami, kontakty z artystami.

- Przecież nie umieram i pewnie będę dalej się z tymi ludźmi spotykać.

Czy ma pani jakieś plany na przyszłość?

- Nie mam. Na razie myślę o podleczeniu kręgosłupa, bo stale mam z nim problemy. Będę miała czas, aby przyjrzeć się sobie, a później zobaczę. Kto wie,co będzie jutro?

Całe pani życie było związane z teatrem.

- W tej chwili to moje życie wygląda tak, że o czwartej wychodzę z teatru, lecę po zakupy, jadę do domu, łapię psa, idziemy na spacer, wracam, robię obiad. I tak się robi gdzieś wpół do siódmej, więc myślę, że jednak dobrze by było wrócić do teatru. Co to za życie? Jakie życie poza teatrem?

Wszyscy teraz bardzo chcą przechodzić na emeryturę. Bardzo im na nią śpieszno. W moim przypadku prawda jest taka, że coraz częściej dociera do mnie: "Słuchaj, za chwilę nie dasz rady. Długo tak nie można". Piosenka Młynarskiego: "Trzeba wyczuć, kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni". To źle, jak się ludzie przywiązują do stanowiska. To źle, gdy w pewnym momencie przestają rozumieć, że sobie już nie radzą. Każdy z nas przynajmniej parę razy w życiu widział taką sytuację i należy o tym pamiętać, żeby po tę wiedzę sięgnąć w swoim przypadku. Kiedyś nie miałam odruchów typu "jasna cholera, nie wyrobię się", "no ileż do cholery można pracować?". Teraz już mam i to jest dla mnie dzwonek alarmowy. W teatrze nie da się pracować na pół gwizdka - albo dajesz z siebie 200 procent, albo nie dajesz z siebie nic. Taka prawda.

Taka robota spala.

- Ze spalaniem człowiek sobie może jakoś poradzić. Problem jest w czym innym. To nie jest impreza na własny rachunek. Wszyscy jesteśmy uwiązani od organizatora. Jeśli jesteśmy źle postrzegani, dostajemy gorsze dotacje. To w bardzo wielu momentach są sprawy pozaartystyczne, brak chemii.

Przepraszam bardzo, ale jeśli chodzi o finansowanie instytucji, mówienie o chemii jest jakimś nieporozumieniem.

- Zgadzam się z panem. Zawsze uważałam, że w pracy dyrektora ważna jest skuteczność wewnętrzna i zewnętrzna - umiejętność pracy z zespołem i pracy dla zespołu. Nie jestem specjalnie łagodną osobą - pracownicy ponoć mówią, że jestem surowa, ale sprawiedliwa. Oni nie obawiają się zmian, to nie jest kwestia przyzwyczajenia do mnie. Obawiam się, że w obecnej sytuacji nie byłabym skuteczna na zewnątrz.

Jak pożegnał panią zespół?

- Pracownicy urządzili mi piknik w naszej teatralnej stolarni na Rudaku. Sami przygotowali estradę, nagłośnili, napisali piosenki. Czego tam nie było! (śmiech) Były występy, kabaret na moją cześć, tańce i śpiewy w plenerze. Była nasza orkiestra, czyli zespół Igora Nowickiego. Aktorzy się nieco ze mnie ponabijali. Ania Milczarczyk przyszła w peruce i fioletach. W centrum stało moje wielkie zdjęcie z dwiema osobami towarzyszącymi - to było takie odpustowe monidło. Każdy mógł sobie włożyć głowę w otwór i zrobić sobie ze mną zdjęcie.

Czego będzie pani brakowało?

- Jeszcze nie wiem, ale to się na pewno jakoś okaże w praniu. Na początku pewnie będę się cieszyć, że odpocznę, bo w ciągu prawie 19 lat tego mi akurat brakowało. Na pewno czegoś w tym czasie się o sobie dowiem. Zapewne po odpoczynku znów wezmę się do pracy, ale jeszcze nie wiem, co to będzie.

Zapisała się pani na stałe w historii naszego teatru i historii Torunia. Czego jest pani w tym momencie pewna?

- Pewna jestem tego, że nie zmarnowałam tych blisko 19 lat w Teatrze Horzycy. Przyszłam tu w trudnej sytuacji i opuszczam to miejsce też w trudnej sytuacji, żeby było jasne. Ale sam pan w czasie niedawnych wydarzeń przekonał się, jak potrafi zachować się ten zespół w obliczu kryzysu. To oznacza, że nie można go pokonać. Cieszę się, że się do tego przyczyniłam.

***

Jadwiga Oleradzka-Świątek "Giga"

Ukończyła filologię polską ze specjalizacją teatrologiczną na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz roczne Studium Dziennikarskie w Warszawie. Podczas studiów była kierownikiem i reżyserem teatrów studenckich. Po studiach pracowała jako recenzent i krytyk teatralny w dzienniku "Gazeta Pomorska" i czasopiśmie "Pomorze", a także w toruńskim dzienniku "Nowości". Pracowała także w czasopiśmie kulturalnym "Fakty" w Bydgoszczy, była kierownikiem działu kultury i komentatorem w "Gazecie Pomorskiej".

Od 1 stycznia 1997 r. jest dyrektorem naczelnym Teatru im. Wilama Horzycy, dyrektorem naczelnym i artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontakt. Od 2000 r. zmieniła formułę Kontaktu, czyniąc zeń przegląd dokonań młodej generacji twórców europejskich. W tym czasie po raz pierwszy zaprosiła do Polski spektakle Sashy Waltz, Thomasa Ostermeiera, Franka Castorfa, Iwana Wyrypajewa, Kamy Ginkasa, Andrija Żołdaka, Jewgienija Marcellego, Johana Simonsa i Feike Boschmy, Tima Etchellsa, Arpada Schillinga, Petera Gothara, Janosa Haya, Viktora Bodo, Lies Pauwels oraz wielu innych twórców znanych później na całym świecie.

Odznaczona Srebrnym Medalem Gloria Artis. Wiceprezes Unii Polskich Teatrów. W sierpniu 2015 r. przechodzi na emeryturę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji