Artykuły

Wojciech Medyński: Nie boję się szefów!

- Improwizacja w teatrze to aktorski skok na bungee. W spektaklach impro nie ma scenariusza. Trzeba być czujnym non stop, umieć słuchać, żeby móc zbudować ciekawą scenę z partnerem. To jest megawyzwanie, ale też ogromna satysfakcja - mówi aktor w rozmowie z Katarzyną Guzewicz.

Sebastian z "Singli i remiksow" jest postacią specyficzną. Ma coś wspólnego z panem?

- To pewno nie ja. Nie boję się szefów i kobietom też nie pozwalam sobą pomiatać (śmiech). Pracując nad rolą, starałem się zbudować faceta, który oprócz tego, że zgodnie z tekstem jest bojaźliwy i znerwicowany, potrafi również być stanowczy, silny i namiętny - oczywiście w wersji komediowej. Uwielbiam tę postać, bo przez te dwie godziny spektaklu chodzę inaczej, myślę inaczej, reaguję inaczej, niż ja prywatnie. To są takie dwugodzinne wakacje od siebie i życiowych trosk.

Miał pan wpływ na tworzenie granej przez siebie postaci?

- Olaf Lubaszenko, reżyser spektaklu, jest otwarty i czujnie przygląda się pracy aktorów. Razem szukaliśmy tego, w którą stronę ta postać powinna iść i jak wyglądać. To rzadkość w teatrze, żeby mieć pełną akceptację reżysera dzięki której aktor może rozwinąć skrzydła. Ogólnie dużo z Sebusia to moja inicjatywa (śmiech).

Pan, Anna Mucha, Katarzyna Maciąg i Lesław Żurek jesteście z oczywistych względów "skazani" na częste przebywanie w swoim towarzystwie. Zacieśniło to więzi czy wprost przeciwnie?

- Wcześniej rolę Kasi Maciąg grała Weronika Książkiewicz i tylko ją znałem, gdy zaczynaliśmy współpracę. Mieliśmy wszyscy ogromne szczęście, zarówno aktorzy, już i osoby z produkcji. Każdy z nas jest z innej bajki, ale jak się okazało, wiele rzeczy nas łączy. Mamy ogromną przyjemność i frajdę z tej współpracy. Ze spektaklem jeździmy po Polsce i poza jej granice, spędzamy więc w aucie dużo czasu. Moglibyśmy ze sobą nie rozmawiać, a wygląda to tak, że ciągle są śmichy- chichy, tak samo często jak poważne rozmowy. Na scenie też widać, że i prywatnie najzwyczajniej w świecie się bardzo lubimy. Ludzie mówią, że ten spektakl żyje, wydaje się tak świeży, jakby premiera była wczoraj, a zagraliśmy już ponad 200 razy. To zasługa tego, że jesteśmy czujni. Gdy dzieje się coś niezaplanowanego, reagujemy. Żeby to bardziej zobrazować, podam przykład z innego spektaklu, gdzie aktor, według scenariusza, miał sięgnąć po coś do lodówki. Zamknął ją, lecz drzwi lodówki, jak to czasem bywa, odbiły się i ponownie otworzyły. Nikt z nas w realnym życiu nie zostawiłby ich otwartych. Jednak rzeczony aktor nie wrócił, żeby je zamknąć, bo tego nie było na próbach.U nas takich sytuacji nie ma, bo nie mamy lodówki (śmiech).

Tak jak było z zegarkiem, który się panu odpiął?

- Tak, zegarek czy okulary, które mi się popsuły. To wszystko komentujemy spojrzeniem lub tekstem. Nie udajemy, że nic się nie wydarzyło, bo przecież publiczność to widzi, a spektakl jest tak jakby żywym organizmem.

I tak płynnie doszliśmy do tematu improwizacji. Pan zajmuje się teatrem improwizowanym wraz z grupą Ab Ovo. To rzeczywiście pomaga poczuć się swobodnie bez względu na okoliczności?

- Bardzo! Improwizacja w teatrze to aktorski skok na bungee. W spektaklach impro nie ma scenariusza. Trzeba być czujnym non stop, umieć słuchać, żeby móc zbudować ciekawą scenę z partnerem. To jest megawyzwanie, ale też ogromna satysfakcja. Tym bardziej, gdy w trakcie budowanej na oczach widza sceny spełnia się jeszcze jego życzenia. Dlatego też tymi doświadczeniami z impro dzieliłem się z ekipą "Singli i remiksów". W trakcie prób zaskakiwałem kolegów różnymi nie ustalanymi wcześniej zachowaniami i przez to byłem impulsem dla nich, by żyć i reagować na scenie tak jak w życiu. Przyznaję się bez bicia, że uwielbiam, gdy na scenie dzieje się coś nieprzewidywalnego. Zdarza się, że czasem obcas którejś z koleżanek wpadnie w szparę w podłodze... Publiczność uwielbia takie sytuacje, bo dzięki temu są świadkami czegoś, co nie dzieje się na każdym spektaklu, i to jest między innymi powód, dla którego "Single i remiksy" cieszą się tak ogromnym powodzeniem.

Ciągle pan gra w teatrze improwizowanym?

- Jak najbardziej, to mój konik! W impro nie ma przydzielonych ról ani tekstów i wszystko dzieje się na żywo. Najczęściej gramy w składzie pięciu aktorów plus muzyk. Jeśli ja nie mogę zagrać, bo akurat jadę z "Singlami", zawsze ktoś mnie zastępuje. Teraz występujemy w świetnym miejscu, w samym sercu Warszawy, przy placu Zbawiciela w kinie Luna. Jest to studyjne kino, z megaklimatem. Mamy nadzieję, że będąc na tzw. wyciągnięcie ręki, łatwiej nam będzie zachęcić ludzi do zapoznania się z tą nową formą teatralną. Nasz spektakl "Publiczność rządzi" to, jak sama nazwa wskazuje, show, gdzie gramy pod dyktando widowni. To interaktywny, nieprzewidywalny i pełen humoru na dobrym poziomie spektakl. Ludzie do nas wracają i to najczęściej ze swoimi znajomymi. Jest w tym silą.

Jak zachęca pan teatralną, czyli raczej przyzwyczajoną do biernego oglądania, publiczność do aktywnego włączenia się?

- Zawsze na początku spektaklu robimy rozgrzewkę dla publiczności. Na przykład prosimy ich o wstanie, zwrot w lewo i pomasowanie pleców osoby, która jest przed nimi, a potem następuje zmiana. To przełamuje lody i jest przy tym sporo śmiechu. Później jest już tylko lepiej i śmieszniej (śmiech).

A co, jeśli ktoś z publiczności źle się zachowuje?

- To się bardzo rzadko zdarza. W spektaklu takim jak "Single" aktor zwracający uwagę ze sceny jest przegrany. Taka reakcja ze sceny zawsze obróci się przeciwko niemu. Dlatego w ostateczności sprawę załatwia nasz menedżer sceny. Zupełnie inaczej jest przy improwizacji. Możemy w każdym momencie skomentować na przykład dzwoniący telefon. W improwizacji trzeba być hiperczujnym i mieć oczy i uszy dookoła głowy. Taki incydent można obrócić w żart, mówiąc chociażby, że najprawdopodobniej mamy podsłuch lub ktoś z nas zaczyna grać, że wyciąga telefon i mówi, że jest w teatrze i nie może rozmawiać. Niestety, z opowieści wiem, że czasami dochodzi też do takich sytuacji, gdzie widz siedzący w pierwszym rzędzie potrafi odebrać telefon i donośnym szeptem informować rozmówcę, że przedstawienie jest nudne. Jednak "Singlom" to nie grozi (śmiech).

W internecie pojawił się zabawny klip, w którym wciela się pan w kultowe postacie muzyki ubiegłych dekad. O co chodzi?

- "Będę GRAŁ cię w aucie" to polska odpowiedź na to, co zrobiły dziewczyny z Australii. One wcielały się w światowe gwiazdy: Elvisa Presleya, Michaela Jacksona, Eminema itd. Zainspirowani tym filmikiem zrobiliśmy naszą wersję z polskimi artystami. Jak na razie po niespełna tygodniu mamy już prawie 30 tysięcy wyświetleń na YouTube, więc chyba się podoba. Mamy nadzieję, że dzięki temu coraz więcej ludzi dowie się o naszym teatrze impro Ab Ovo.

Potrafi pan też śpiewać. I tańczyć.

- Tańczyłem i śpiewałem 13 lat w zespole ludowym. Później miałem zajęcia wokalne i taneczne w szkole teatralnej. Nie jestem mistrzem wokaliz ani wybitnym tancerzem, ale jako aktor uważam, że to są podstawowe umiejętności, które powinno się mieć, chcąc wykonywać ten zawód. Ciało ani głos nie powinny być przeszkodą w pracy.

Taką przeszkodą miała się okazać... uroda. Było panu trudniej?

- Powiem tak: za rok stuknie mi 40 lat, więc lada moment, jeśli nie już, ten argument nie będzie miał racji bytu (śmiech).

Amant albo zakapior - w takich rolach widzą pana reżyserzy?

- Gdy publikowałem na Facebooku nasz klip "Będę GRAŁ cię w aucie", to w komentarzu napisałem, że teraz już chyba nikt nie stwierdzi, że jestem skazany na granie zbirów i typów spod ciemnej gwiazdy (śmiech). Kolejnym dowodem na to, że mój wygląd nie determinuje tego, co potrafię zagrać, jest moja rola w "Singlach i remiksach". Idąc po najmniejszej linii oporu, do roli Sebusia, czyli zastraszonego kolesia z astmą, który boi się własnego cienia, producenci powinni byli wziąć jakiegoś mizernego blondynka, najlepiej z łysiną. A tymczasem Mariola Berg i Zdzisław Marcinkowski, pomimo mego stanowczo nie mizernego ciało-kształtu i "bułgarskiej" urody, zaproponowali mi tę rolę. I jak się okazuje po reakcjach i wpisach widzów w internecie, wypadam wiarygodnie i bawię ludzi do łez.

Czy to prawda, że interesuje się pan psychologią zwierząt?

- To był mój pomysł na plan B, w razie gdyby z zawodem aktora nic nie wyszło. Zastanawiałem się kiedyś, co innego mógłbym robić. Nie chciałem, żeby to było coś tak monotonnego jak przybijanie pieczątek czy wypełnianie ton papierów. To musiałaby być kreatywna praca. Uwielbiam się przyglądać ludziom i zwierzętom, analizować ich zachowania. Czasem wydaje nam się, że pies jest niedobry, bo gryzie kapcie albo drapie w drzwi. Albo kot, który sika, to na bank jest złośliwy. One nie planują zrobienia kupy w kapeć, żeby rozwścieczyć swojego pana, którego przecież kochają. Takie zachowania u zwierząt to ich forma komunikacji, że coś jest nie tak, że coś im przeszkadza. Tylko my, ludzie, te sygnały bagatelizujemy, przypisując zwierzętom złe intencje. Smutne jest to, że ignorancja i brak zrozumienia ze strony człowieka doprowadza do porzucania, oddawania do schroniska lub, o zgrozo, maltretowania czy zabijania "złośliwego" zwierzaka Stąd pojawił się plan B, bo zawsze byłem ciekawy świata i ludzi i nigdy nie zakładałem, że wiem wszystko. Zawsze chciałem poznać inny punkt widzenia. Czy to człowieka, czy czworonoga... Bo dzięki temu możemy stać się lepsi. Na razie od czasu do czasu dokształcam się w tym temacie, bardziej w ramach hobby.

Wydaje się pan być osobą skromną i zdyscyplinowaną. Czy dorastanie w małej miejscowości miało na to wpływ?

- Myślę, że bardziej niż miejsce dorastania o tym, kim się staje, decyduje wychowanie i wyznawane wartości. Są osoby, które mają potrzebę rozpychania się łokciami i udowadniania, że są lepsi od innych. Dziś ludzie zażarcie walczą o atencję różnymi sposobami. Co prawda to już nie te czasy, gdy popularne było powiedzenie: siedź w kącie, a cię znajdą. Ale gdzieś tam z tyłu głowy mam słowa mojej mamy, która powtarzała: "Pamiętaj! Niech to inni cię chwalą, a nie ty sam". Dlatego robię swoje najlepiej jak potrafię i z nikim się nie ścigam!

***

Wojciech Medyński, ur. w 1976 roku, aktor teatralny, filmowy, telewizyjny. Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Filmową im. Leona Schillera w Łodzi. Na dużym ekranie debiutował rolą Zbyszka w "6 dni strusia" Jarosława Żamojdy (2000). Grał w wielu popularnych serialach telewizyjnych: "Samo życie", "Niania", "M jak miłość", "Pierwsza miłość", "Na Wspólnej", "Kryminalni" i innych. Wziął również udział w IX edycji "Tańca z gwiazdami" oraz III edycji "Jak oni śpiewają?". W teatrze debiutował w "Weselu" Czechowa. Był jednym z pomysłodawców spektaklu "Tango operita: - Szare kwiaty" (2006) w teatrze Syrena w Warszawie, gdzie zagrał Anioła Tanga. W 2009 roku wcielił się w postać Łukasza Niepołomskiego w adaptacji "Dziejów grzechu" Stefana Żeromskiego we wrocławskim Teatrze Muzycznym "Capitol". Obecnie gra w sztuce "Single i remiksy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji