Czerwone róże nie zwiędły
Bardzo dobrze udało się Aleksandrowi Bardiniemu uchwycić ton sztuki O'Caseya "Czerwone róże dla mnie". Jest w niej wszystkiego po trochu: rodzajowy realizm i metafora poetycka, potoczność języka i nagłe przejścia do wyszukanej frazeologii, autentyzm i wizyjność, humor i patos, efekty farsowe i melodramatyczne, piosenki o różach i dziewczynach i hymny kościelne i rewolucyjne, deklaratywność i uczucie. W sumie zaś składa się to na dramatyczną i romantyczną elegię o dzielnym i bohaterskim chłopcu, który ginie od kuli policjanta w manifestacji strajkowej. Sam ten główny wątek nie starczył na sztukę, trzeba było ją wywatować scenkami obyczajowymi i charakterystycznymi postaciami, które razem stanowią tło obrazu Irlandii walczącej o niepodległość i wyzwolenie społeczne. Ta sztuka napisana w 1947 roku snuje się na tle wypadków strajkowych z 1913 roku. I jest bardzo irlandzka - z zażartymi konfliktami protestancko -katolickimi, fanatyzmem religijnym i bigoterią, nacjonalizmem i zacofaniem. Sędziwy już dziś, znakomity dramaturg był zawsze pisarzem mocno zaangażowanym po stronie socjalizmu, pisarzem walczącym. Nie szczędził też gorzkich słów wobec swoich rodaków, także i tych, z którymi się solidaryzował. Kosztowało go to drogo. Zapłacił za to wygnaniem z ojczystej Irlandii, która nie lubi "szargania świętości" narodowych. Dla nas "Czerwone róże" są już sztuką historyczną o czasach i walce wartych zawsze przypomnienia, sztuką bliską nam zarówno w tematyce jak i kształcie artystycznym, sztuką mimo pewnego schematyzmu przybraną w formę teatralną o dużej różnorodności. Otóż właśnie tę różnorodność Bardini potrafił sprowadzić do jednolitego tonu, znaleźć szczęśliwę wyjście w stopieniu realizmu z poetyzowaniem. Zwłaszcza pierwsza część przedstawienia była pod tym względem szczególnie udana w utrzymaniu nastroju i charakterystyczności. W drugiej - słabszej zresztą w samej sztuce - zaciążyła nadmiernie elegijność. Sceny zbiorowe wypadły zbyt sennie, bez narastania dramatyzmu. Tłum był bezwolny i zrezygnowany, trudno było uwierzyć, że idzie on na manifestację, że będzie walczył.
Przedstawienie było też doskonale zharmonizowane aktorsko, bez niewypałów, nawet w najmniejszej roli. Tym większa to zasługa, bo postacie w sztuce są przeważnie schematyczne i aktorzy muszą dodać im życia. Jan Świderski stworzył prawdziwe arcydzieło jako stary żebrak-kapitalista, lubiący śpiewać piosenki, żartować i... nudzić. Z wielką finezją opracował każdy szczegół tej roli i przepoił ją prawdą, humorem, uczuciem. Ryszarda Hanin była pełną prostoty i kamiennego spokoju starą matką. Wanda Łuczycka zabłysnęła swą sztuką aktorską jako fanatyczna bigotka. Ewa Wawrzoń ładnie zagrała dość bezbarwną rolę dziewczyny, dając nowy dowód swego talentu. Józefowi Duriaszowi w głównej roli młodego bohatera brakowało trochę swobody, trochę nadto był uroczysty "niby jakiś polski święty", ale i on trzymał się w rytmie przedstawienia. Barbara Bystrzanowska i Barbara Klimkiewicz - sąsiadki, Edmund Fetting - pastor,Janusz Paluszkiewicz - "żarliwy patriota irlandzki", Aleksander Dzwonkowski - kościelny. Lechosław Herz - "młody człowiek, dla którego nie ma nic świętego", Józef Para - inspektor policji i inni - wszyscy starali się stworzyć jak najprawdziwsze postacie z niezbyt bogatego materiału, jakim dysponowali. Piękna muzyka Tadeusza Bairda stanowiła bardzo ważny element nastrojowy przedstawienia. Znakomita była też w swym komponowanym realizmie scenografia Ewy Starowieyskiej, która coraz wyraźniej wysuwa się do czołówki naszych scenografów.