Para do grania
Ilekroć kogoś nawiedza lęk o przyszłość polskiego teatru, powinien udać się na przedstawienie dyplomowe do szkoły teatralnej. Dyplomy wpływają bowiem na takie stany niby balsam.
Na scenie widać młodych, pełnych energii łudzi, głodnych grania, którzy dają z siebie wszystko (czasem nawet więcej niż mogą). Zawsze działa to nad wyraz krzepiąco. Przynajmniej na początek. Potem jednak mogą pojawić się niepokojące pytania, np.: jak to się dzieje, że ci budzący tyle nadziei młodzi ludzie, kiedy tylko trafiają do "dorosłych" zespołów teatralnych, tak często bezpowrotnie giną z oczu. Albo: jak to się dzieje, że znika ich niegdysiejszy entuzjazm, a miejsce godnego podziwu zapału zajmuje zwykłe wyrobnictwo, dawne zaś uczucia zanikają. Albo: jak to się wszystko ma do banalnego, wielokrotnie powtarzanego przekonania, że dopiero w prawdziwym teatrze młody aktor zdobywa doświadczenie, że ze szkoły wychodzi niczym pierzasta żaba? Zbyt często bywa przecież na odwrót: to negatywne korekty rzeczywistości teatralnej sprawiają, że na skutek doznanych rozczarowań wyparowuje wczorajsza energia.
Nie bacząc wszelako na owe wątpliwości i melancholijne refleksje zobaczyłem niedawno przedstawienie dyplomowe w warszawskiej Akademii Teatralnej. Na afiszu "W małym dworku" Stanisława Ignacego Witkiewicza. Jeszcze nie tak dawno synonim awangardy, dziś, wydawałoby się, utwór ucukrowany, o którym wszystko wiemy. Ot, przekorny pastisz mieszczańskiego dramatu, zręcznie przenicowane konflikty, które wcześniej zapisał był Tadeusz Rittner w swoim dramacie "W małym domku".
Okazało się jednak, że Jan Englert, reżyser dyplomu, nie pozostał bierny wobec tradycji teatralnej, ale poszukiwał w utworze Witkacego czegoś więcej i czegoś innego zarazem. Rzecz pokazana została w malowniczej scenografii Małgorzaty Grabowskiej: stosy jesiennych liści, wybieg spacerowy przed dworkiem Nibków, wiklinowe meble ogrodowe, plątanina gałęzi, zakrzaczeń - słowem ogród w ostatnich konwulsjach przed zimą. W tej scenerii dokonuje się obrachunek Nibków i ich najbliższych z życiem. Wszystkim niby włada Widmo matki, zdolne pojawiać się, wzbudzać przestrach i nadal żywe uczucie swych byłych mężczyzn. Wszelako właściwym bohaterem dramatu jest poeta Jęzory. To on między starym i nowym życiem, między snobistyczną poezją a rzeczywistością, szuka samego siebie. Idzie po śladach niegdysiejszej namiętności, ale tak naprawdę bada swoje reakcje, swoje niechciejstwo. Te zmiany akcentów w sztuce wynikły z drobnych w istocie zabiegów adaptacyjnych: skrócenia niektórych scen z udziałem Widma i przesunięciu na koniec, tuż przed ostatnim obrazem, monologu Jęzorego, w którym poszukuje odpowiedzi na pytanie: dlaczego się nie buntuje, dlaczego nic nie robi, dlaczego, skoro niczego się nie boi, poprzestaje na przekonaniu, że mógłby góry przenosić. W ten sposób Jęzory zostaje podmalowany Hamletem, a także nieco romantycznym bohaterem.
Te zabiegi, być może, wiążą się z naturalnymi predyspozycjami Przemysława Kaczyńskiego, który z niesłychaną werwą, przekonująco zagrał Jęzorego. Jan Englert uważa, że można grać Witkacego tylko wtedy, gdy ma się inteligenckie poczucie humoru. Otóż Kaczyński je ma. Jego poeta jest nawiedzony, szalony, ale i zagubiony, śmieszny i do pewnego stopnia heroiczny, zawadiacki i stęskniony za czymś trwałym. Puszy się, gniewa, czasem łasi, a nade wszystko chce poznać życie. Karykatura, groteska, wychodzi z tej roli od niechcenia, mimochodem, żywiołowo i naturalnie. Oby te cechy udało się wykonawcy Jęzorego zachować już z dyplomem Akademii w kieszeni.