Mokra robota
W zapowiedziach na pierwszy plan wysuwała się wiadomość o hektolitrach wody wylewanej w tym przedstawieniu. Na premierze "wodna" sceneria dała okazję do niejednego kuluarowego żartu, ale ekscentryczny pomysł sprawdził się, chyba zresztą bardziej niż pozostałe elementy spektaklu. Scenografia Borisa Kudlićki jest zarazem wyrafinowana i ascetyczna, a całe jej tworzywo stanowią mrok, światło i woda (podawana na scenę za pomocą urządzeń, których nazwy są zapewne znane ekspertom od pożarnictwa). To właśnie mrok, światło i woda wspaniale organizują przestrzeń dramatu przez opalizujące, chłodne barwy i ruchome faktury, budowane z mgły, pyłu wodnego, kropli i strug deszczu, rozprysków i odblasków na falującej, czarnej tafli wody. Świat cieśnin i fiordów Północy, wykreowany na scenie Opery Narodowej, wydaje się nieprzytulny, zimny i abstrakcyjny, ale obrazy te mają zarazem fascynującą, nostalgiczną urodę i coś z atmosfery czarno-białych ekspresjonistycznych filmów z lat dwudziestych. Kto raz to zobaczył, będzie długo pamiętał.
Z drugiej strony odnosi się wrażenie, że cały ów "waterworld" zanadto zdominował inscenizację. Opera grana po kostki w wodzie nabiera niezamierzenie groteskowych rysów, co zaczynamy dostrzegać w momentach, gdy słabnie hipnotyczny czar obrazu scenicznego, (nie jest to w końcu - mimo oczywistych zapożyczeń - "Vollmond" Piny Bausch). Gdy zaś czar pryśnie, pryska już tylko woda - i wtedy zaczynamy się intensywnie zastanawiać, czy aby na pewno przed wyjściem z domu zakręciliśmy kran. Artyści z widocznym samozaparciem wypełniając swe zadania w strugach zacinającego deszczu mogą wręcz budzić współczucie u bardziej empatycznych widzów. Zresztą już w trakcie uwertury przez jakieś siedem minut oglądamy tancerkę łączącą się w "mistycznej komunii" z żywiołem wody (czyli taplającą się w płytkim basenie); niektórzy na pewno z ulgą witają moment, gdy biedaczka może wreszcie zrzucić kompletnie przemoczoną suknię ślubną. Nie tylko woda, ale także biała suknia i w ogóle biel - bo na biało odziany jest też sam Holender - należą, obok czerni morskich odmętów, do kluczowych motywów tej inscenizacji. Chyba niezamierzenie (choć trudno tego nie zauważyć) do podobnej rangi awansowały w niej... kalosze.
Przedstawienie jest oderwane od Wagnerowskich realiów i wszelkiej "rodzajowości". Tak, jak zapowiadał reżyser (w wywiadzie na stronie www. dwutygodnik.pl): "u Wagnera nie istnieje w ogóle rzeczywistość." Bohater przybywa z mroku, z otchłani, by znaleźć tę jedyną, która będzie mu wierna aż po grób, w poszukiwaniach zaś przyświeca sobie... zapalniczką (wymowny sygnał, który mógłby też znaczyć: "tu jestem"). Nie oglądamy jego statku ani widmowej załogi. Gdzieś też bezpowrotnie zawieruszył się portret, który w oryginale pełni o tyle istotną rolę, że uwiarygodnia maniakalną fascynację bohaterki postacią wyklętego żeglarza, znanego jej wyłącznie z legendy.
Reżyser powraca do motywów, po które już swego czasu sięgał; w tym jednak kontekście okazują się one raczej konfekcją, ozdobnikami bez logicznego związku, a niekiedy budzą niejaką konsternację, jak wówczas, gdy w drugim akcie zamiast zamożnego domostwa Dalanda oglądamy podrzędny bar (skądinąd przypominający opuszczone podwarszawskie szklarnie), w którym tłoczą się dziewczęta (ale i matrony) w niedbałym dezabilu, wykonując słynny "chór prządek"; nad tym wszystkim świeci neon - jak niegdyś w "Andrei Chenier" albo w "Turandot", tym razem z norweskim zaproszeniem "velkommen".
Marynarze, których możemy oglądać na scenie, nie wydają z siebie głosu - pojawiają się na drugim planie w białych mundurach (reminiscencja z "Borysa Godunowa"?), tańczą czule objęci wokół stołu, przy którym Daland podejmuje Holendra - lub nie bacząc na pogodę brodzą na czworakach w wodzie. Natomiast marynarze śpiewający (czyli męska połowa chóru operowego) są ukryci przed wzrokiem widzów w fosie orkiestrowej; stąd też żywiołowa, pełna rozmachu scena chóralna otwierająca trzeci akt opery prezentuje się w tym ujęciu zgoła kuriozalnie: chór żeński, w całości wystrojony w suknie ślubne (z podobnie przebranym Sternikiem pośrodku), tkwi na otoczonej wodą wysepce bądź tratwie i stamtąd prowadzi dialog z niewidoczną załogą obu statków. Śpiew marynarzy ze statku Holendra (podobnie jak wcześniej ballada Senty) wprawia kobiety w stan zbiorowego obłędu; scena w choreografii Tomasza Wygody rozgrywa się oczywiście w wodzie i jako żywo przypomina wspomniany już "Vollmond", notabene pokazywany na tejże scenie u progu obecnego sezonu. Treliński snuje jak zwykle własną opowieść, która w wielu punktach rozmija się z wersją kanoniczną. W Holendrze widzi nie tyle wędrowca obłożonego klątwą nieśmiertelności, co mężczyznę pogrążonego w nieuleczalnej melancholii, który "nie potrafi wejść w poważną relację z kobietą". Skądinąd klątwa wydaje się żeglarzowi na rękę, pomaga mu bowiem maskować jego emocjonalną niedojrzałość. "Nie ma tu dramatu kobiety, która poświęca się dla mężczyzny, tylko dramat mężczyzny, który nie wierzy, by takie poświęcenie było możliwe" - mówi Treliński w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", który ukazał się w dniu premiery. W jego twórczości trudno nie zauważyć fascynacji takimi właśnie emocjonalnie ułomnymi postaciami. Holender jest poniekąd rewersem Turandot... Nie bardzo dało się to wszystko pokazać, więc reżyser musiał to i owo dopowiedzieć w wywiadach i w programie. Atmosfera spektaklu jest jednak - dzięki rewelacyjnej scenografii Borisa Kudlićki i reżyserii świateł Felice Ross - z pewnością melancholijna i niezmiernie sugestywna.
Muzyczna strona przedstawienia wypadła całkiem zadowalająco, choć w orkiestrze pod batutą Rani Calderona (obecnie dyrygenta Opery w Santiago de Chile) mogły trochę przeszkadzać niedostatki precyzji i nietypowe tempa. Jako Holender wystąpił niemiecki bas-baryton Johannes von Duisburg, imponujący wzrostem i sylwetką, choć raczej nie głosem, który gubił się w ogromnej kubaturze Sali im. Moniuszki. Głos Senty - Amerykanki Lise Lindstrom, skądinąd wcale sprawnej aktorsko - nabierał niekiedy promiennego, szlachetnego kolorytu, częściej jednak brzmiał nazbyt ostro i z niepotrzebną nadwyżką dramatyzmu (balladę Senty można przecież zaśpiewać dużo lżej). Główny bohater z teatralnego punktu widzenia wydawał się cokolwiek niepewny swego - być może usztywniała go niezwyczajna sytuacja sceniczna.
Odnosiło się też wrażenie, że Holender i Senta cały czas tkwią w swoich światach, każde zafiksowane na własnych obsesjach i własnym dramacie. Nie czuło się między nimi napięcia, nie iskrzyło. Tym bardziej frapującym wyjątkiem okazał się wielki duet "Wie aus der Fenie", wzbogacony tajemniczą, nastrojową grą świateł i cieni. Poniekąd na przekór statycznej akcji i fizycznej odległości dzielącej parę bohaterów, których reżyser umieścił na przeciwległych końcach wspomnianej wcześniej "szklarni", udało się tu uzyskać niezwykle przekonujący efekt "poruszenia uczuć". (Skądinąd najbliższe sercu reżysera wydają się te momenty dzieła, które przełamują konwencję niemieckiej opery romantycznej, wybiegając w przyszłość ku "Tristanowi" i tetralogii.) Partię Eryka z wielką kulturą śpiewał Charles Workman. Aleksander Teliga udaną interpretacją na wpół komicznej roli Dalanda przypomniał, jak wiele łączy młodego Wagnera z współczesną mu operą niemiecką. Mateusz Zajdel jako Sternik sprawił słuchaczom satysfakcję wdzięczną pieśnią "Mit Gewitter und Sturm". W epizodycznej roli Mary, która w tej inscenizacji bynajmniej nie przypomina piastunki, wystąpiła Anna Lubańska.
Znamienne jest zakończenie: rozgoryczony Holender po prostu schodzi ze sceny, nie widać ani jego statku, ani też skały, z której bohaterka miałaby się rzucić do morza. Pozostaje więc jedynie strzelba, którą Senta w desperacji wyrywa Erykowi i wypala sobie w szyję. Finał modelowej "opery odkupicielskiej" został w ten sposób całkiem odarty z mistycyzmu; o końcowej apoteozie, w której dusze bohaterów unoszą się w niebo, nie ma co marzyć. Reżyser, który stara się pokazywać świat realny przez uczucia i myśli bohaterów, mógł dla obojga wymyślić mniej prozaiczny koniec.