Hauptmann, ale nie ten najlepszy
"Mamy dwóch Hauptmannów" napisał pewien satyryk. "Jeden zdobył sławę i pieniądze. Drugi ma talent". Owa anegdota nie jest sprawiedliwa. Nie tylko Karol Hauptmann był zdolnym pisarzem. Także i jego młodszy brat Gerhardt. Literacka Nagroda Nobla (1912 rok) i znaczny dorobek, o tym świadczą. Także i u nas autor "Tkaczy" wywierał wrażenie. Z ciekawością czytał "Hanusię" Wyspiański.
Najtrwalsze chyba dzieło Hauptmanna to "Futro bobrowe", przed kilkunastu laty przypomniane w Teatrze Narodowym, z pamiętną rolą Tadeusza Fijewskiego. Ale wątpię, czy warto było wskrzeszać pierwszą sztukę tego autora, "Przed wschodem słońca", co uczynił warszawski Teatr Powszechny. Zdarza się, że utwory debiutanckie zachowują wdzięk, siłę, rozmach i świeżość. Mógłbym przytoczyć przykłady z naszego podwórka, niestety, zapomniane przez teatry. W wynadku Hauptmanna jest inaczej. 27-letni debiutant okazuje się pisarzem rozwlekłym. Może i prapremiera wywołała przede wszystkim... skandal znudzenia? Ginekolog, który podczas dłużącej się sceny porodu rzucił kleszcza lekarskie pod nogi aktorów, chciał może przyspieszyć - zakończenie.
Mówiono o odwadze autora. Chodziło o rzekomo nowy problem dziedzicznego obciążenia. Jakże temu wierzyć, skoro 5 lat wcześniej Ibsen poruszył ten sam temat w "Upiorach" (1884)? Tylko, że tam chodziło o sprawę, w warunkach ówczesnych, oczywistą. Natomiast trudno przypuścić, by córka alkoholika musiała dziedziczyć ową skłonność (i to w sposób wykluczający możliwość rodzenia zdrowych dzieci). Nie trzeba więc przypisywać bohaterowi utworu tendencji rasistowskich, jak to czynią niektórzy komentatorzy. Trudno też wysnuwać wnioski poważniejsze z faktu, że ów dr Loth poleca swej ukochanej lekturę książki na temat walki Germanów o Rzym (chodzi tu o przeciwstawienie się "Wertherowi"). Odnosimy natomiast wrażenie, iż jest to człowiek niekonsekwentny.
Zmienia co chwilę postawę, raz prosi o pożyczkę, za chwilę z niej rezygnuje. Rzekomo zakochany, ucieka od swej narzeczonej, uroczej dziewczyny, pod wpływem przypadkowej rozmowy z plotkującym lekarzem. A jeśli tak, nie wiemy po co się nim mamy zajmować. Nawet na obiekt satyry nie zanadto się nadaje.
Czy tę naiwną sztukę mogłaby uratować reżyseria? Wątpię! W każdym razie Ernst Gunter nie dokonał tego w Warszawie. Być może, iż gatunek utworu nie bardzo odpowiadał szwedzkiemu gościowi. Szczęśliwym pomysłem było zakończenie sugerujące, że bohaterka raczej wyjedzie niż popełni samobójstwo. Natomiast próby ekspresjonistycznego potraktowania prologu nie osiągają celu. Ponadto nietrafna mi wydaje się obsada.
Walkę z tekstem wygrywa tylko dwoje wykonawców. Myślę o Olgierdzie Łukaszewiczu i Joannie Ziółkowskiej. Pierwszy pozwala zrozumieć, że Loth może fascynować. Ma prostotę, swobodę, zdolność argumentowania. Inna rzecz, iż nie bardzo rozumiemy, dlaczego były więzień i aktywny działacz wykazuje tyle słabości. Ale to już - sprawa tekstu.
Co do Ziółkowskiej (Helena) już sama umiejętność słuchania, zadawania pytań, docierania do prawdy, okazywania rosnącego buntu i entuzjazmu, świadczą o opanowaniu trudnej sztuki aktorskiego kontaktu i ekspresji. Nawet sceny miłosne (nie najlepiej przecież napisane) nabierają mocniejszych akcentów. A przecież Ziółkowska musi pokonywać także i trudności wynikające z nie najlepszych rozwiązań kostiumowych.
W każdym razie owe role w pewnym stopniu ratują spektakl.