Zabawa w naturalizm
Świat jest zły, a ludzie na ogół paskudni. Dowiadujemy się tego już na początku przedstawienia gdy noc przechodząca w brzask ujawnia - na pogrążonej w półmroku, prawie pustej scenie - różne epizodyczne, dość niecne sprawki. Rozczochrana dziewczyna w koszuli wymyka się do kochanka, za co jej zła i ordynarna pani wyrzuci ją rychło ze służby. Otępiały biedak, zaprzągnięty do taczki, krąży bełkocząc coś, niby w kieracie. Syn gospodarski, syty i zadowolony z siebie, wylewa mleko, które nędzarka zdołała skraść, by nakarmić bodaj jedno ze swych wiecznie głodnych dzieci. Pijany ojciec napastuje córkę...
Świat jest zły. Także za dnia, w zamożnym nowobogackim salonie. Alkoholizm, wyuzdanie, bezmyślność, kult majątku, bezwzględność, niewierność ideałom. Żona zdradza męża z młodszym od siebie siostrzeńcem, którego swata w dodatku z pasierbicą. Męża niewiele to obchodzi, bo wyłączną jego namiętnością jest wódka, wszystko inne - łącznie ze skłonnością do kazirodztwa - to tylko przelotne pożądania. Ich zięć, niegdysiejszy sympatyk socjalizmu, wżenił się w tę psychopatyczną rodzinę dla pieniędzy, by pomnażać je jako ohydny wyzyskiwacz, zaś swe małżeńskie rozczarowania topi w romansie ze szwagierką. Jego żona pije nawet w czasie ciąży i połogu, rodząc dzieci martwe lub łatwo popadające w zgubny nałóg bo już w drugim roku życiaa. Przybysz z zewnątrz, obrońca proletariatu, jedyny, który nie pije, nie pali i nie gwałci, a za to wiele czyta i przemawia, okazuje się w końcu niemal faszystą. Dla osamotnionej w swej względnej uczciwości i czystości, głównej kobiecej bohaterki - nie ma od tego wszystkiego ratunku. Otacza ją bagno, jak pisze się w programie... Z jakąż ulgą wrócić można do własnego domu!
Jest w tym dramacie niemal wszystko czego żądał naturalizm i to - rzecz jasna - w postaci nie aż tak karykaturalnej, jak to zawarto w streszczeniu. "Sztandarowym hasłem nowej sztuki, wypisanym złotymi literami przez przodujące umysły, jest słowo "Prawda"... Idąc za najgłębszym wezwaniem epoki, zwróciła się ku poznaniu przyrodzonych sił życia i z bezwględną wolą prawdy ukazuje świat, takim jakim on jest" - głosił program berlińskiej Freie Buhne, którego twórcy już wówczas zdawali sobie sprawę, iż prawda ta nie starczy pewnie na długo.
Kiedy w 1889 r. Nieznany jeszcze Gerhard Hauptmann wystawiał tu swą debiutancką sztukę "Przed wschodem słońca", naturalizm w literaturze i teatrze przeżywał swe największe skandale. "Przed wschodem słońca" też miało w nich swój udział. Wystawione w miesiąc po "Upiorach" Ibsena, poprzedzone - wedle świadectw - "niesamowitymi pogłoskami, krążyło w manuskrypcie wśród towarzystwa". Na przedstawieniu doszło do demonstracji, jeden z obecnych na widowni lekarzy, oburzony epizodem z dochodzącymi zza kulis jękami rodzącej, rzucił na scenę ginekologiczne kleszcze. Protesty słowne zdały się za słabe, zabrano się do rękoczynów.
O "Przed wschodem słońca" zwykło się pisać, iż zapoczątkowało w ten sposób zwycięstwo naturalizmu w niemieckim teatrze. Utwór w powszechnej pamięci jednak się nie zapisał, przynajmniej w Polsce. Nazwisko rzadko grywanego Hauptmanna, autora m.in. kilkunastu sztuk, łączy się tutaj z paroma tytułami; są pośród nich z pewnością "Tkacze", "Dzwon zatopiony", "Hanusia", może jeszcze "Woźnica Henszel". "Przed wschodem słońca" pozostawało nie znane - ani z edycji, ani ze sceny. Służące obecnej premierze tłumaczenie, dokonane przez Barbarę Surowską i Karola Sauerlanda, jest chyba w ogóle pierwszą próbą przekładu. Wolno więc byłoby w zasadzie mówić, jeśli nie o wydarzeniu repertuarowym, to bodaj o ważnym przypomnieniu. Wolno byłoby, gdyby formuły takie przylegały w jakimkolwiek sensie do tego, co widzimy i słyszymy ze sceny. Siedząc na widowni Teatru Powszechnego w Warszawie można wprawdzie poczytać sobie w pięknie wydanym programie o bohaterskiej przeszłości "Przed wschodem słońca", lecz nie ma to żadnego wpływu na rodzaj uczuć, jakie wzbudza w nas i sztuka i realizacja. Sztuka nie tylko ogromnie już naiwna, ale szalenie dwuznaczna w wymowie, choćby przez ową postać szlachetnego niby fanatyka Lotha, głoszącego i wcielającego zasady brzmiące dość odpychająco, co więcej - nie całkiem niezgodne z przekonaniami autora, a więc bynajmniej nie wykpione. W końcu ten - głoszący programową abstynencję - stroniący w imię dobra ludzkości od kieliszka, tropiciel krzywd i niesprawiedliwości jest ze swą obsesją czystej rasy, bardziej jeszcze odrażający od ulegającego przyziemnym pokusom, bezideowego dorobkiewicza Hoffmanna, bowiem, jak uczy doświadczenie, brak idei na ogół mniej jest w skutkach tragiczny od idei dogmatycznych i niebezpiecznych.
I nic tego nie zmienia tu fakt, że w Teatrze Powszechnym Loth wcielił się w postać szlachetnie wrażliwego Olgierda Łukaszewicza, zaś Hoffmann w kabotyńską pozę, przybraną przez Mariusza Benoit. Kabotyńską do granic wytrzymałości, zresztą z winy tyleż aktora co reżysera, a może nawet reżysera przede wszystkim, jeśli sądzić po wprowadzeniu i pozostałych ról.
Twórca spektaklu Ernst Gunther, inscenizator szwedzki, przygotował już przed paru miesiącami w Teatrze Powszechnym "Noc trybad" Enquista. Przedstawienie miało swych entuzjastów i sceptyków, pozostali z niego wszakże w pamięci aktorzy: przede wszystkim Anna Seniuk, lecz także Wojciech Pszoniak i Ewa Dałkowska. Ile było w tym zasługi wykonawców, ile reżysera nie da się oczywiście dokładnie stwierdzić, w każdym razie reżyseria pozostała dyskretna.
W "Przed wschodem słońca" też zresztą taką się wydaje, przynajmniej z pozoru. Nie ma tu żadnych tzw. "pomysłów" szokujących rozwiązań, odwrotnie - wszystko zdaje się toczyć po bożemu. Nie znaczy to jednak w tym wypadku - dobrze. Każdy z aktorów reprezentuje odmienny styl, co zda się wynikać z reżyserskich właśnie wskazań, zmierzających niekonsekwentnie zresztą - ku komediowym przystosowaniom. Daje to skutki fatalne, nawet w wypadku aktorki tak doświadczonej i z reguły doskonałej - jak E. Kępińska (Pani Krause), która stosuje ni stąd ni zowąd, obce jej aktorstwu trywialne środki wyrazu. Z całego 14-osobowego ensemblu broni się właściwie tylko J. Żółkowska (Helena), ale jest to w gruncie rzeczy obrona nieco desperacka. Gra ona bowiem jakby wbrew sobie, reżyserowi, sztuce i wydaje się, że głównie ta wymuszona przekora nadawała jej grze rumieńców. W każdym razie pozostaje jedyną osobą, której kwestie brzmią żywo i której sceniczne działania ma się ochotę śledzić. Dokoła trwa absolutna martwota, obejmująca sprzęty, ludzi, problemy. Nic dziwnego, że Helena nie popełnia w finale zapowiedzianego w programie samobójstwa, lecz zgniewana opuszcza po prostu scenę, dzierżąc w ręku małą walizeczkę.
Zmiana ta nie jest zresztą w stosunku do oryginału jedyną. Sztuka została przez reżysera zaadaptowana w sposób dość znaczący. Nie ma tu, budzącego w 1889 r. poruszenie, drastycznego epizodu z "Niedźwiedziem" wsiowym głupcem, wszystkie sceny, które nie mieszczą się bezpośrednio z perypetiami rodzinnymi Hoffmanna, wepchnięto do owego otwierającego spektakl "mocnego" prologu - w sposób nazbyt skrótowy i metaforyczny, kłócący się zresztą z charakterem utworu, podobnie jak kłócą się z nim stylizacje narzucone aktorom. Wszelkie pochwały kierowane pod adresem Hauptmanna przez historyków literatury, że bardzo dobrze realistycznie przedstawił środowisko chłopów, z których część wzbogaciła się nagle poprzez odkrycie na ich polach złóż węglowych, że posłużył się doskonałym dosadnym językiem etc., stają się w teatrze mało istotne. Mimo wszelkich okropności opisanych na początku rzecz sprowadza się głównie do nużących dyskusji, jakie wiedzie troje inteligentów: Loth posiadający stopień doktora, Hoffmann - inżynier oraz Helena, kształcona na pensji.
Nie znaczy to, by ten akurat dramat miał w dzisiejszym teatrze większe szanse na zwycięstwo, gdyby wystawić go dokładnie tak, jak został napisany. Wydaje się nazbyt dosłownie przynależeć przyszłości. O tym, co i na ile przynależy przyszłości, nie sposób wprawdzie wyrokować ani apodyktycznie ani nieomylnie. Co innego zresztą będzie ta kategoria znaczyć dla zwolenników doraźnej tylko aktualności, co innego dla tych, którzy współczesność sztuki rozumieją szerzej. Istnieją ponadto dzieła daleko odbiegające od ulubionego przez teatry i publiczność "dziś i teraz", by nie można im postawić zarzutu, iż się "przeżyły", a przecież ich wartość mimo to się broni.
Wydaje się jednak, iż o rzeczywistej już śmierci utworu literackiego decyduje pewne kryterium tyleż prymitywne, co dość niezawodne. Jeśli utwór ten, którego posłannictwem i główną racją bytu był bunt, obalenie estetycznych i myślowych schematów, próba ukazania "świata jakim jest" w całej tragiczności i bez fałszu, jeśli utwór taki zaczyna nas bawić, lub działać na nas jak kiepski horror, znaczy to, że należy chyba pozostawić go w spokoju, dla jego i własnego dobra.
"Przed wschodem słońca" zdaje się należeć do tego właśnie gatunku, w każdym razie teatr nie udowodnił, że jest inaczej. Pytanie, czy rzecz polega tylko na złym wyborze sztuki głośnego przecie i zasłużonego autora - pozostaje retorycznym. Nie ma pewności, że przy pomocy "Tkaczy" czy diametralnie od nich różnego "Dzwonu zatopionego" zdołano by osiągnąć więcej.