Artykuły

Andrzej Barański kocha stare fotografie

Podczas zbliżającego się festiwalu w Gdyni Andrzej Barański odbierze Platynową Taśmę czterdziestolecia przyznaną mu przez polską sekcję Fipresci. Krytycy przypomnieli, że bez jego wrażliwości i uczciwości nasze kino byłoby uboższe - pisze Barbara Hollender w Rzeczpospolitej.

Jeśli istnieje stereotyp reżysera - człowieka silnego, ekspansywnego, to Andrzej Barański jest jego zaprzeczeniem. Skromny, wyciszony, nie przybiera póz, nie przepycha się przez życie łokciami. A jednocześnie roztacza aurę spokoju i życzliwości. Jest otwarty i lubi ludzi. Jeśli nie odbierze telefonu, oddzwania. Nie wiem, czy ktokolwiek słyszał jego podniesiony głos.

W środowisku filmowym zawsze był trochę z boku. Nie należał do żadnych grup, nie dawał się porywać trendom ani wydarzeniom.

- Czasem myślę, że dobrze byłoby płynąć z prądem, przecież każdy ma w sobie potrzebę akceptacji - mówi. - Ale widocznie jest we mnie jakaś niemożność dostosowywania się do ogólnie przyjętego sposobu myślenia czy opowiadania.

Od lat tworzy kino bardzo "swoje" - pełne refleksji i zadumy nad przemijaniem. Recenzenci nie bez racji nazywają go poetą codzienności.

- Ciekawi mnie zwyczajność. Może dlatego, że sam jestem dość zwyczajny? Dla mnie ważne są pytania: "Jak żyć?", a nawet: "Za co żyć?". Zawsze mnie raziło przechodzenie tanecznym krokiem nad problemami dnia codziennego - przyznaje.

Wartości i prawdy szuka w przeszłości. W życiu zupełnie nieheroicznym. Na prowincji: - Zrozumiałem, że opisując małe ojczyzny, opisuję wielki świat. Może nawet rzetelniej, bo w niewielkich społecznościach ludzie są bliżej siebie, lepiej się nawzajem widzą. Ja przynajmniej zawsze miałem takie poczucie. Byłem przecież z tymi małymi miasteczkami związany.

Zapach piekarni w Pińczowie

Urodził się w 1941 roku w Pińczowie. Wojnę zna głównie z przekazów, opowieści. Pierwsze wspomnienia? Obrazy pięknego miasteczka. Wokół były wielkiej urody krajobrazy, więc odbywały się tam plenery dla studentów ASP. Rzeźbiarze w kamieniołomach znajdowali piaskowiec: wydobyty z ziemi był tak miękki, że można go było kroić nożem, a potem działanie powietrza świetnie go utwardzało. Artystów przyciągała też specyficzna, niepowtarzalna architektura.

- Ale mój Pińczów to byli również mieszkańcy - opowiada. - Zanim do małych miast zaczęła napływać ludność wiejska, dominowali tu urzędnicy po małej maturze, bardzo się zresztą szanujący. Była też silna warstwa rzemieślnicza. Pamiętam zapachy z piekarni, przed oczami mam pięknie wypieczone obwarzanki z grubą solą na wierzchu. Sklepiki rzeźników czy masarzy były rozrzucone po całym miasteczku. Zawsze dawało się zlokalizować, gdzie wędzą kiełbasę, bo rozchodził się stamtąd intensywny zapach. A niektórzy rzemieślnicy - ci, co robili dyszle, siodła, uprzęże - byli jak z innej epoki, przygotowani na to, że ich świat zniknie.

Dziś Andrzej Barański w rodzinnym Pińczowie czuje się jak przybysz z przeszłości.

- Nie ma powrotu do miejsc rajskich - wzdycha. - Wszystko się zmieniło. Nawet wijąca się rzeka Nida, którą opisywał Melchior Wańkowicz, została wyprostowana. Mojego miasteczka też nie ma. Jest cztery razy większe współczesne miasto. Tak musiało się stać, czas przyspieszył, przyszły nowe pokolenia. A ja? Pokochałem stare szuflady i fotografie, na których legioniści z szablami siedzą na łące obok ciotek w halkach. Ten świat widzę w całej jaskrawości, próbuję go rekonstruować. Pisząc scenariusze, myślę o Pińczowie sprzed lat. Ale tak jak ten dawny, tak i ten dzisiejszy jest moim miejscem na ziemi.

Tamten "raj" to również rodzina. Matka zajmowała się domem, ojciec pracował w zarządzie dróg. Syn chciał pójść w jego ślady, zdał nawet na Politechnikę Śląską. Ale nie został inżynierem. W czasach pińczowskich czytał "Przyjaźń" i "Krokodiła", a po 1956 roku, gdy w okresie odwilży pojawiły się inne pisma, odkrył "Przekrój" z tekstami o polskiej kulturze i tłumaczeniami nowel zachodnich autorów. Sięgnął po literaturę amerykańską, dotąd niedostępną, chodził na zaduszki jazzowe, fascynowała go Juliette Gréco. Więc nauka na politechnice była właściwie od razu spisana na straty.

- Byłem już "zepsuty" - przyznaje Barański.

Na dodatek w Gliwicach wpadł w "złe towarzystwo". Trafił do studenckich teatrów: Czerwonej Żyrafy, potem zaprzyjaźnionego z Tadeuszem Różewiczem Stepu. Został tam asystentem scenografa, potem scenografem, reżyserem. No i napisał, bagatela, około 20 sztuk. A pod koniec lat 60. rzucił politechnikę i zdał do łódzkiej szkoły filmowej.

Początek jego studiów to ciągle Ionesco, Mrożek, intelektualne gry, współpraca ze Zbigniewem Rybczyńskim. W 1972 roku razem zrobili nagradzaną na wielu festiwalach etiudę "Dzień pracy" o harującym na kilka etatów palaczu. Barański dobrze poczuł się w krótkich formach, wraca zresztą do nich do dziś. Zrobił portrety artystów, m.in. Tadeusza Makowskiego i Andrzeja Strumiłły, dokumenty, które krytycy nazwali antywojennymi i antynazistowskimi, animacje, eksperymenty formalne.

Ale swoją drogę do kina znalazł w połowie lat 70.

- Umarł mój ojciec - mówi. - Pojechałem na pogrzeb, potem zostałem jakiś czas z matką. I nagle poczułem ogromną potrzebę, by - jak w wierszu Gałczyńskiego - ocalić coś od zapomnienia. Swój fabularny debiut "W domu" poświęciłem ojcu. I on z zaświatów chyba mi podziękował, bo to właśnie wtedy odkryłem, że rzeczywistość małego miasteczka jest czymś niezwykłym. Zrozumiałem Faulknera i jego ideę małego powiatu, w którym mieściło się wszystko - od tragedii antycznej aż do specyficznego humoru.

"W domu" było opowieścią o sennym miasteczku, w którym wszyscy się znają. Ludzie siedzą w oknach i gadają z przechodzącymi sąsiadami, a monotonię przerywa tylko przyjazd rozklekotanego autobusu, z którego wysypują się przybysze z wielkiego miasta.

W swoim długometrażowym debiucie fabularnym "Wolne chwile" Barański cofnął się jeszcze do atmosfery Stepu, ale potem znów wrócił do klimatów Pińczowa. I już w nich pozostał. Nie wartościował. Po prostu odbywał podróże sentymentalne, pokazywał coś, co minęło i czego mu brak.

- Walec przemijania wszystko wyrównuje, więc obserwując życie z tej perspektywy, mam nieco inną hierarchię wartości - przyznaje. - Może stąd biorą się moje amnestie, ułaskawienia, pobłażliwe spojrzenie na słabości i drobne grzeszki.

Małomiasteczkowe historie

W nakręconym w 1982 roku "Niech cię odleci mara" Barański cofał się do lat 50. To był czas jego dzieciństwa i wczesnej młodości. Opowiedział historię małomiasteczkowego sklepikarza, który jest nękany przez miejscowe władze jako "prywaciarz". Film powstał na podstawie książki Waldemara Siemińskiego, który opisał autentyczną historię sklepu swoich rodziców. Potem Barański sięgnął po jego kolejną powieść.

- Bohaterką "Kobiety z prowincji" była ciotka Siemińskiego - mówi.

Andzia była sześćdziesięcioletnią kobietą, która handluje starzyzną na targowisku. Przeżyła życie proste, a przecież na swój sposób dramatyczne. Sama wychowała dwójkę dzieci, ciężko pracując w gospodzie. I te dzieci, dorosłe już, mieszkające w dużym mieście, wciąż są dla niej najważniejsze.

Opowiedziana od końca, cofająca się w czasie aż do narodzin Andzi "Kobieta z prowincji" miała znakomite recenzje. Andrzej Barański wiedział już na pewno, gdzie powinien szukać materiału na filmy. I do dziś woli dzienniki, czasami wspomnienia: - Najbardziej interesuje mnie to, co było pisane na bieżąco, przez ludzi, którzy potrafili uważnie obserwować życie.

Historię bohaterek "Tabu" - matki i córki mieszkających na wsi i uwikłanych w skomplikowane układy miłosne - znalazł u skandynawskiego pisarza Timo K. Mukki. "Kramarz" powstał na podstawie pamiętnika Edwarda Kozieła "Wspomnienia wędrownego kramarza" - człowieka, który marzył o własnym domu, ale życie zawsze pozbawiało go złudzeń. Na podstawie pamiętników Jakuba Wojciechowskiego "Żywot własny robotnika" nakręcił "Kawalerskie życie na obczyźnie" - historię chłopaka z Poznańskiego, który na początku XX wieku pojechał szukać lepszego życia w Niemczech.

Literatura przeniesiona na ekran

Czasem sięgał do renomowanych literatów. Mozaikowe "Dwa księżyce" były ekranizacją prozy Marii Kuncewiczowej. W "Nad rzeką, której nie ma" oparł się na prozie Stanisława Czycza, w "Dniu wielkiej ryby" - Kornela Filipowicza. Przypominał, że nie da się zatrzymać uciekającego czasu, że miłość i ludzie przemijają bezpowrotnie. Ale trzeba iść dalej. Z kolei ekranizacją powieści Michała Choromańskiego był thriller "Horror w wesołych bagniskach" - film dla Barańskiego nietypowy, choć niepozbawiony poczucia humoru i refleksji filozoficznej. A w nakręconym w 2011 roku "Księstwie" reżyser zekranizował cykl w znacznej mierze autobiograficznych powieści Zbigniewa Masternaka.

Jest też w filmografii Andrzeja Barańskiego tytuł szczególny - " Parę osób, mały czas". Historia przyjaźni Mirona Białoszewskiego - awangardowego poety, autora "Pamiętnika z powstania warszawskiego" oraz niewidomej pisarki Jadwigi Stańczakowej.

- To też film o prowincji. On w mieszkaniu miał swoje małe miasteczko, w którym próbował uprościć własne życie - śmieje się reżyser.

Był tu również PRL inny niż w filmach Barei czy w opowieściach dysydentów. Barański sportretował inteligentów, którzy nie dali się zniewolić. Takiej Polski już dzisiaj młode pokolenia Polaków nie znają. Dobrze, że ktoś im przypomniał, jak wielką siłę mają pogardzane dziś przez niektórych "wykształciuchy".

Andrzej Barański jest jednym z tych "wykształciuchów", choć sam pewnie w swojej skromności zarzekałby się, że to nieprawda. Pytam go, jak ze swoimi przemyśleniami, z tym szukaniem wartości w przeszłości, czuje się w dzisiejszym świecie.

- Co jakiś czas przeżywam zderzenie z rzeczywistością - przyznaje i opowiada, jakim rozczarowanieprzyniósł mu słaby odbiór jego spektaklu w Teatrze Telewizji "Młodość bez młodości" według Mircei Eliade. - Uważałem, że to postać, którą wielu ludzi chce poznać. Pomyliłem się okrutnie. Może to moja wada, ale robiąc film, myślę o sobie, co nie znaczy, że lekceważę widownię. Po prostu uważam, że jestem dość zwyczajny i wszyscy są tacy jak ja. W zapale twórczym znajduję temat i wtedy nadzieja przeważa nad realistyczną oceną sytuacji.

Od trzech lat jest niełatwo, bo jego żonę choroba przykuła do łóżka. Nie porusza się, nie mówi. I Andrzej Barański od trzech lat niemal nie wychodzi z domu. Ze mną też umawia się w swoim mieszkaniu na Ursynowie.

Choroba spadła nagle, pogłębiała się szybko. - Tak się to jakoś zwyczajnie odbyło - mówi. - Któregoś dnia wróciła ze szpitala, zjedliśmy obiad i nagle powiedziała: "Wiesz, chcę się z tobą pożegnać". Potem szybko poszło. Kiedyś moja żona bardzo się przy różnych okazjach wzruszała, przy filmach często popłakiwała. A odkąd spadło na nią to nieszczęście, nigdy nie uroniła łzy.

Albina Barańska jest dekoratorem wnętrz. Znakomitym. Poznali się na początku lat 70., przy filmie Kazimierza Kutza "Linia". On był asystentem odpowiedzialnym m.in. za rekwizyty. I tak się zaczęło.

Są razem od 40 lat. Zrobił z nią wszystkie filmy. Poza telewizyjnymi "Wszystkimi świętymi", bo była wtedy zajęta przy innej produkcji.

- Żona jest fantastycznie utalentowana - mówi Barański. - Mało kto tak wrażliwie dostrzega rzeczywistość. Zawsze wiedziała, z czego składa się smutek czy radość. Miała niesamowitą wrażliwość, aż się uśmiecham, kiedy o tym mówię.

Ja też zapamiętałam rozmowę, jaką przeprowadziłam kiedyś z panią Albiną. W hali zdjęciowej pokazała mi wnętrze mieszkania z rozpiętym sznurem, na którym suszyła się bielizna. - Sama te poszwy uprałam. Gdybym powiesiła suche, nie miałyby odpowiednich zagięć - powiedziała mi i westchnęła: - Nigdy nie dostaję nagród za scenografię, bo wszyscy myślą, że Barańska kręci tylko we wnętrzach naturalnych.

- To cała moja żona - uśmiecha się. - Czasem scenografowie dają się porwać fantazji. Ona zawsze aranżowała życie, chciała, żeby wnętrza filmowe nie były dekoracją, lecz prawdą.

Patrzę na czyściutką pościel, przygotowany posiłek. Pytam, jak daje sobie z tym wszystkim radę. - Dwa, trzy lata temu było trudno - odpowiada. - Teraz wszystko jest opanowane. Trochę pomaga mi Ukrainka, do żony przychodzi rehabilitantka i pielęgniarka zapobiegająca odleżynom.

Ale tak naprawdę to on jest przy niej stale. Nie ukrywa: wieczorami bywa zmęczony. Kupuje gazety i nie ma czasu, by je przeczytać. Ale kiedy mówię coś o poświęceniu, obrusza się:

- To nie jest ani poświęcenie, ani obowiązek. To miłość.

Myśli o następnym filmie. Przygotowuje scenariusze. Do PISF złożył projekt "Przebitka" - o ludziach wyjeżdżających w okresie stanu wojennego do pracy w NRD. Chciałby zrobić film o Adolfie Dygasińskim, pisarzu mocno związanym z Pińczowem i doliną Nidy. I o "Przekrojowym" autorze Janie Stoberskim. Przygotowuje też animację w Studiu Miniatur Filmowych.

Tęskni za filmowym planem. Zastanawiam się, czy uda mu się wyrwać z Ursynowa, gdzie dzień i noc opiekuje się panią Albiną.

- Mam zorganizowaną, sprawdzoną pomoc, jest córka Kasia, która wtedy mi pomoże - mówi.

Tylko czy producentowi uda się zebrać pieniądze na film? Kiedyś Andrzej Barański pracował regularnie, w rytmie nowych pomysłów. Śmieje się, że nie mógłby uchodzić za prześladowanego przez komunistyczny system. Co prawda nie był ulubieńcem władz, stale słyszał zarzut gloryfikacji drobnomieszczaństwa. Kiedyś zdenerwowany minister wykrzyczał, że strzela z armaty do wróbla. Po kolaudacji "Niech cię odleci mara" lista zaleconych wycięć i zmian miała 30 punktów. Ale zawsze jakoś udawało mu się swoje projekty zrealizować. Od 1990 roku nie wspierali jego pomysłów ani eksperci Komitetu Kinematografii, ani - po 2005 roku - Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

- Raz tylko dostałem z PISF dofinansowanie - mówi Barański. - Bardzo zresztą niskie, na "Księstwo". " Parę osób, mały czas" został odrzucony. Ocalałem dzięki telewizji. Robiłem tam filmy taniutko, ale w standardach filmów kinowych, ze świetnymi operatorami, z wybitnymi aktorami. Telewizja nie była specjalnie zainteresowana, by pokazywać je w kinach, wolała mieć prawo do natychmiastowej emisji na małym ekranie. Ale nie mogę narzekać, przecież pozwolono mi tam zrobić "Dwa księżyce", film o długości dwóch filmów fabularnych, i nie zażądano, żebym wykroił z tego miniserial.

To nie jest czas dobry dla artystów takich jak Andrzej Barański. Producenci, dystrybutorzy zazwyczaj odwracają się od tytułów niekomercyjnych. Eksperci PISF wbrew pozorom też nie kwapią się do tego, by z dziesiątków składanych pakietów wyławiać kino artystyczne, zawsze bardziej ryzykowne.

- Wiem, że często uważają mnie za outsidera. Mówią, że w moich filmach nie ma "walczaków". Zupełnie inaczej to widzę. Moi bohaterowie walczą o przetrwanie. Tyle że w zwyczajnej codzienności. Ale przecież wszyscy w tej codzienności tkwimy. Więc czy opowiadanie o niej jest outsiderstwem?

Pytam Andrzeja Barańskiego, jakie w tej swojej "zwyczajności" ma marzenia. - Żeby Pan Bóg dał mi zdrowie i siły, żebym mógł jak najdłużej opiekować się żoną - mówi. - A poza tym? Wolę nie marzyć i nie oszukiwać się. Ostatnio zadzwonił znajomy, że na urlopie spotkał młodego uzdrowiciela ze Śląska, który przychodzi do chorego i modli się. Tylko tyle, ale podobno pomaga. Znajomy spytał, czy chcę, żeby tego człowieka przywiózł do Albiny.Odpowiedziałem: "Nie. Jestem wierzący, ale nie chcę stwarzać sobie nadziei. Cuda cudami, jednak w pewnych sytuacjach nie można na nie liczyć".

Więc jeszcze tylko pytanie najbardziej banalne, a może najistotniejsze: "Co jest w życiu ważne?".

- Kiedy oglądałem ostatni film Antonioniego, miałem wrażenie, że spotkałem starego przyjaciela i rozmawiamy właśnie o tym, co naprawdę się liczy. Na pewno twórczość. Kreatywność. Niekoniecznie zresztą artystyczna. A poza tym...

Andrzej Barański milknie. Już nic nie musi mówić. Przecież wiem, co powie.

"Dwa księżyce" (1993)

"Wracam do kotliny nad Wisłą, ulepionej z przedhistorycznego lessu, wyrzeźbionej niegdyś przez mieszczan w kształt renesansowych kamienic (...) Do ruin, gdzie straszy zakochany król, a duch Estery szuka kości Chaima-przewoźnika, Moszka-tragarza, Szulima-dostawcy siedmioramiennych świeczników... Do rynku, gdzie na tarasie gospody oświetlonej księżycem artyści prowadzą nieskończony dialog o sztuce..." - pisała Maria Kuncewiczowa w przedmowie do "Dwóch księżyców". Ta opowieść musiała przemówić do Andrzeja Barańskiego. W misternej, mozaikowej formie ożywił rzeczywistość, której już nie ma. 17 epizodów, ponad 100 aktorów i te różne światy: biednych i bogatych, miejscowych i letników. Barański pokazał, że świecą im inne księżyce, ale zrobił to subtelnie: każdy tu przeżywa mniejsze i większe dramaty, każdy na swój sposób szuka odrobiny szczęścia i sensu istnienia. Losy bohaterów stają się przypowieścią o człowieczeństwie. A wszystko w nostalgicznej atmosferze przedwojennego Kazimierza.

"Parę osób, mały czas" (2005)

Opowieść o dwojgu ludzi, których połączyła ciemność. Miron Białoszewski kochał noc i zasłaniał okna mieszkania, Jadwiga Stańczakowa straciła wzrok po porodzie. Oboje samotni wśród ludzi, nadwrażliwi. To nie mogła być miłość, bo Białoszewski miał inną orientację seksualną. Ale wiele dla siebie znaczyli. Ona dbała o niego, zapewniała poczucie psychicznego bezpieczeństwa. On opowiadał jej świat. I dzięki temu jego poetyckie "ja" mieszkające razem z nim w warszawskim blokowisku stało się zwyczajne i przyziemne. Ona uwielbiała jego twórczość. On namówił ją, by w swoich książkach pisała o przeżyciach człowieka niewidomego. A czasem potrafił wyciągnąć ją z depresji.

Poza nimi film ma jeszcze jednego bohatera. To PRL inteligentów. Białoszewski odcinał się od polityki, ale w jego mieszkaniu zbierali się ludzie, który dyskutowali o literaturze, sztuce, poezji i o tym, jak żyć. W biednym kraju, wśród pustych półek sklepowych i kartek na żywność pozostawali sobą. Mimo cenzury i represji wobec niepokornych czuli się wewnętrznie wolni.

"Księstwo" (2011)

Przenosząc na ekran prozę Zbigniewa Masternaka, Andrzej Barański wyłamał się z optymistycznego pokazywania transformacji. Zaproponował nakręconą na czarno-białej taśmie opowieść o chłopaku, który próbuje się wyrwać z prowincji do lepszego świata. Podobnie jak inni jego rówieśnicy. Im się to nie uda. Jemu też.

W swoim najmocniej wpisanym we współczesność filmie Barański portretuje wieś zacofaną i biedną. Tartak nazywają tu niebem, bo innej pracy nie ma. Wzniosłe uczucia? Jak Matka Boska ukaże się na drzewie. Rozrywka? Kiedy chłopaki z pałkami pojadą do sąsiedniej wsi rozbić zabawę, a potem zawodzą w dyskotece: "Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina...". W "Księstwie" wszystko jest brutalne, cyniczne. Choć jest tu też piękna postać matki, która wierzy w syna i gotowa jest dla niego na wielkie poświęcenia.

Maria Dąbrowska pisała, że prowincja jest samowystarczalna duchowo i nie potrzebuje wielkiego świata. Masternak z Barańskim pokazują, że jest inaczej. Tylko że ani świat nie chce prowincji, ani prowincja nie potrafi zaprosić świata do siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji