Artykuły

Sałtykow-Szczedrin na wrocławskiej scenie

Zdumiewająca, godna zazdrości wszystkich narodów świata jest wielkość i wszechstronność rosyjskiej dramatur­gii realistycznej XIX wieku. Od Gogola do Gorkiego. A pomiędzy nimi niezwykła twórczość Ostrowskiego i Czechowa, Suchowo-Kobylina, Toł­stoja - dramaturga i Turgeniewa - dramaturga. Dodajmy: i Sałtykowa-Szczedrina - dramaturga.

Geniusz satyryczny Szczedrina? Tak, wiemy - ale wypowiadał się w formie epickiej, niezwykły dramat "Śmierć Pazuchina" to wyjątek...

"Cienie" świadczą, że Szczedrin był również urodzonym pisarzem teatralnym, świadczą - po przeszło półwieczu od śmierci pisarza - o jego świetnym teatralnym widzeniu.

Losy tej sztuki były niezwykle charakterystyczne. Korzystając z liberalizujących ukłonów Aleksandra II dał Szczedrin w "Cieniach" niezwykle śmiały, stanowczy, wyostrzony bezlitosny obraz urzędniczego świata współczesnej sobie Rosji, oskarżenie surowe, bez omówień i bez ogródek. To była doba reformatorskich poczynań reżimu Aleksandra II - którego klęska krymska skłoniła do ustępstw, jak pół wieku później reżim Mikołaja II po klęsce mandżurskiej też się próbował ratować "reformami". Ale po 1861 roku przyszło polskie powstanie styczniowe, jego klęska i umocnienie się samo dzierżawia ze wszystkim co mu służyło. Szczedrin zrozumiał, że dla "Cieni" pozostało tylko... dno szuflady i schował je głęboko do biurka. Przeleżały tam też blisko pół wieku, bo dopiero w ćwierćwiecze śmier­ci pisarza, w 1914 r. pokazano je na scenie - i to lękliwie, niedbale, jeden, jedyny raz. Z ponownego zapomnienia wydobył sztukę dopiero w 1951 r. reżyser Akimow, otwierając twórczym przedstawieniem "Cieni" w Teatrze Nowym w Leningradzie zwycięski pochód sztuki, po scenach radzieckich. Następne jej przedstawienie, w Moskwie w Teatrze im. Puszkina (reżyser Dikij) potwierdziło, że sukces leningradzki nie był przypadkiem i że ma cechy trwałości.

A przede wszystkim - po­twierdziło, że jest zrozumiały i uzasadniony. "Cienie" to sztuka z rodu "Rewizora" i "Śmierci Tarełkina", i wytrzymująca z nimi porównanie. Do takiego sądu skłania wielkie uogólnienie "Cieni", ich ostrość widzenia i zasięg satyrycznego frontu. Zasadniczym tematem "Cieni" jest prawda o rosyjskiej biurokracji tak surowo i bezkompromisowo wypowiedziana, że nic dziwnego iż wydawała się zabójczo aktualna i niebezpieczna do ostatnich lat carskich porządków. Urzędniczy świat Rosji ukazuje Szczedrin jako zbiorowisko cyników arrywistów, bezdusznych krętaczy, nie cofających się przed żadną nikczemnością w pogoni za stanowiskiem i władzą - to jeśli chodzi o jednostki najbardziej przedsiębiorcze, wysuwające się na czoło; a jako galerię drobnych biesów, służalców, małych małych oszustów i kanalii, gotowych na każdą podłość, byle przy pańskiej pieczeni moc upiec własny kęs mięsa - to o ile chodzi o szary tłum różne­go autoramentu czynowników. Jesteśmy tu - w latach sześć­dziesiątych ubiegłego stulecia - na lewym skrzydle realizmu krytycznego, tak głęboko wpro­wadzeni w krytykę nadużyć i systemu, że staje się krytyką przyczyn, które dopuściły do bezkarności przestępstw i prze­stępców, i krytyką źródeł, z któ­rych wypływa siła i zło syste­mu; tym samym oskarżenie trafia już nie w jednostki lecz w ustrój - i cenzura carska słusznie ze swego punktu widzenia walczyła z "Cieniami"

Podobnie jak w "Rewizorze" horodniczy Dmuchanowski - jest w "Cieniach" główna ich postać, generał Kławierow, pro­duktem gnijącego ustroju. Te­go Kławierowa spotykają przy­krości na drodze błyszczącej petersburskiej kariery. Ale krąg interesów nie dopuszcza do zguby jednego z dopuszczo­nych do żłobu: nawet zwierz­chnik Kławierowa, książę-minister Tarakanow, wojujący z Kławierowem z poduszczenia niejakiej Klary Fiodorowny, wpływowej kurtyzany, porzuco­nej niegdyś przez Kławierowa i podrzuconej staremu księciu, a prowadzącej różne brudne in­teresy i snującej intrygi prze­ciw byłemu, niewiernemu ko­chankowi - nawet ów książę podeprze w odpowiednim mo­mencie chwiejącego się Kła­wierowa. Kanalie triumfują - a jedyna istota o uczciwych od­ruchach w ich gronie, młoda żona drobnego urzędniczka, uwiedziona przez Kławierowa systematycznie deprawowana, pójdzie drogą Klary, podsunię­ta księciu na pojednanie przez przemyślnego generała. Przy­kre, dysharmonijne barwy cie­mnieją, zagęszczają się w czerń, powstaje jakieś "króle­stwo mroku" i to chyba jeszcze posępniejsze, niż je dostrzeli Dobrolubow w dziełach Ostrow­skiego. "Gdzież jest bohater pozytywny?" pyta zgnębiony widz. Odpowiadamy jak w przypadku "Rewizora": jest nim śmiech, a raczej owo uczu­cie wzgardliwej odrazy i obrzydzenia do całego tego świata, który reprezentują Tarakanowie i ich cienie.

Wydobycie tej dramatycznej satyry z zapomnienia, ukazanie jej światu jest ogromną zasłu­gą kulturalną. Przybyło drama­turgii europejskiej dzieło wiel­kiej wartości ideowej i artystycznej, w którym czas nie zataił znamion niezwykłości. Nie znaczy to, by "Cienie" były utworem nieskazitelnym. Zwłaszcza jego konstrukcja budzi wątpli­wości, i jeśli akt pierwszy "Cie­ni" ma siłę oskarżycielską co najmniej równą "Rewizorowi" - akty środkowe "Cieni" zba­czają z szerokiego toru wielkiej satyry polityczno - społecznej na węższe tory zobrazowania przeżyć rodzinno-psychologicznych małego człowieczka, wplątanego w tryby spraw lu­dzi nieporównanie odeń moc­niejszych i bardziej bezwzględ­nych. Autor jak gdyby zapo­mniał o nawiązanym w akcie pierwszym wątku podstępnej walki Kławierowa z Klarą i księciem i przesuwa zaintere­sowanie widza na koleje pło­chej, lekkomyślnej, próżnej Zofii Aleksandrowny. Dopiero w akcie ostatnim wraca siła dra­pieżności i - niemalże zuch­walstwa aktu początkowego. Prawdopodobnie Szczedrin, gdy­by miał jakąkolwiek nadzieję ujrzenia "Cieni" na scenie lub przynajmniej w druku, powró­ciłby jeszcze do nich i usunął rysę w ich budowie. Brak takich nadziei pozostawił "Cie­niom" ich dwutorowość, ich dwojakość klimatu i wyrazu artystycznego. Jeżeli do tych cech dodamy swoistość techniki dramatopisarskiej Szczedri­na, częste posługiwanie się środkami epickimi, świetne ak trudne do przełożenia na ję­zyk teatru monologi czy sceny zbiorowe - zrozumiemy, że, niezależnie od wspaniałych perspektyw, jakie "Cienie" otwierają przed teatrem - na­stręczają one zarazem inscenizatorom zadanie trudne i skom­plikowane, wymagające nie­zwykle pewnej ręki i wnikliwości lektorskiej. Nie w pełni mu też podołała reżyseria polskiej prapremiery "Cieni", jakkol­wiek jest to widowisko godne uwagi i bezsprzecznie zasługu­jące na wyróżnienie. Choć czę­ściowo trafia do widza - daje zarazem przykład zbacza­nia tu i ówdzie na artystyczne łatwizny, chwytania się środ­ków nie tyle wyjaskrawiają­cych myśli Szczedrina ile spły­cających je po linii usensacyjnienia spektaklu.

W akcie pierwszym potężna, dramatyczno - satyryczna kom­pozycja Szczedrina ukazana jest w tonacji ciemnej, wyra­żonej środkami stanowczego, żadnym farsowym akcentem niezamąconego realizmu. Ak­cja jest ponura i dramatyczna, humor słowny czy sytuacyjny pełen sarkazmu, chwilami bu­dzący dreszcz, a reżyseria wierna temu charakterowi sztu­ki. Stosownie do tego ujęcia Artur Młodnicki gra Kławierowa realistycznie jako mężczy­znę w sile wieku, powierzchownie gładkiego, uprzejmego, przystojnego, wszakże cynika przegniłego do szpiku kości.

W cieniu Kławierowa - je­go podwładni. Najpierw stary, zahukany ale chytry na swój sposób urzędniczyna Swistikow (Józef Pieracki), dający pierwsze praktyczne rady poczciwemu Mikołajowi Bobyriewowi, przybyłemu z jakiejś tam pro­wincjonalnej dziury szukić szczęścia na lepszym urzędzie w stolicy i apelującemu o pro­tekcję wielmożnego Kławierowa, kolegi ze szkół. Następnie inny urzędnik na służbie u Kławierowa, też jego szkolny ko­lega Nabojkin (Igor Przegrodzki) - ot, taki pomniej­szony Kławierow, łobuz i spry­ciarz, nienawidzący swego zwierzchnika, a skazany na służenie mu na dwóch łapach, bo od kariery Kławierowa za­leży i los Nabojkina. Obaj ro­zeznają się w sobie doskonale, ale rozumieją też wzajemną zależność.

Sceny są realistyczne i gra realistyczna, powściągliwa. W tym samym tonie gra swego Bobyriewa Ignacy Machowski, dając postać najbardziej pogłę­bioną w przedstawieniu i naj­bardziej dramatyczną, "jaraczowską".

Ekspozycja rozwija się, na scenę wkracza książę Tarakanow, siostrzeniec ministra i je­go powiernik (Jerzy Adam­czak). Pierwsze wrażenie za­skakuje, bo do surowego reali­zmu wciskają się cechy kary­katury. Ale po chwili jesteśmy spokojni: to karykatura szczedrinowska, karykaturalne rysy wyglądu, zachowania się, ca­łej osobowości zdegenerowanego, choć nad swoim otoczeniem górującego inteligencją księcia dobrze tkwią w sztuce i w jej teatralnym wyrazie. Realizm, wiemy, nie musi kłócić się z przejaskrawieniem. Gdy spada kurtyna, widzowie są pod wra­żeniem nie tylko sztuki ale i przedstawienia.

Lecz oto akt II rozładowuje napięcie, marnując sukces teatralny aktu I. Widzimy nagle inną sztukę, inną grę i przede wszystkim inne wymiary, jak­byśmy mieli z innym autorem i innym teatrem do czynienia.

W akcie drugim jesteśmy na towarzyskim przyjęciu u żo­ny i teściowej Bobyriewa. Piękna Zofia Aleksandrowna (Małgorzata Lorentowicz) i jej doświadczona maman (Sabina Wiśniewska) podejmują wiel­bicieli, granych (przez Aleksandra Olędzkiego, Cyryla Przybyła i Zenona Burzyńskie­go) jak to się mówi mocno, z pedałem, podług złych wzor­ków i naturalistycznych numerków, pod brawka i uśmieszki. W tym, nawet niegroteskowym ale tylko farsowo, operetkowo ujętym gronie, obie panie usi­łują zachować ton komediowy. Ale próżne ich wysiłki. Podstarzały, brzuchaty, nachalny Obtiażnow (Olędzki) wypełnia sobą całą salę, a sekundują mu klaunady panów Aprianina i Kamarżincewa, którzy powinni być Bobczyńskim i Dobczyńskim, a są niemal Flipem i Flapem. W dodatku Lorentowicz nie wie czy gra napastowaną niewinność czy wydrę salonową, wyrafinowaną kokietkę i metresę obleśnego star­ca czy czułą kochankę młode­go bądź co bądź Kławierowa.

W akcie III reżyser znowu zaszedł na rozstaje. Nieszczę­śliwy, rogaty Bobyriew upija się w towarzystwie Świstikowa - tę sprawę rozgrywa Machowski realistycznie i celnie, lecz potem sceneria się zmie­nia: wbiega rozpite towarzy­stwo Zofii, jesteśmy świadkami nieco żenująco ukazanej "orgii", z całowaniem stóp rozwydrzonej pani domu, popisem jej wyuzdanego tańca - sce­ny krzykliwe a rozwłóczone. "Szał" przerywa dopiero zja­wienie się Kławierowa i wtar­gnięcie pijanego do nieprzy­tomności Bobyriewa, który w alkoholicznym napadzie odwa­gi rzuca się na kochanka żony, lży go i wywołuje dziki skan­dal. Konsternacja, kurtyna (konsternacja również wśród i widzów).

Dopiero w akcie IV Sykała wraca do realizmu, dopiero zakończenie współgra z ekspozycją, dopiero tutaj Młodnicki, Adamczak, Przegrodzki mogą znowu zagrać komediowo i prawdziwie satyrycznie. Ale naprowadzony na fałszywy trop widz jest już nieufny i oczeku­je dalszych dowcipów z burle­ski, nie z satyry, nie ufa też - słusznie - Zofii Aleksandrownie, że po występie w roli Mes­saliny udaje Damę Kameliową.

Tym sposobem Sykała, za­miast zatrzeć rysę w kompozy­cji i obrazie sztuki - rzecz, będąca zupełnie w możliwościach reżyserskich - z całą beztroską zrealizował dwie sztuki, dezorientując widza, który powrotu od farsy do ko­medii, od operetki do satyry nie chce przyjąć do wiadomości. Znaczy to, że mimo całego wy­siłku i celnych osiągnięć, aktu pierwszego i ostatniego - sztu­ka nie została przez teatr po­dana we właściwej interpreta­cji, w należytej formie. To, że mimo błędów reżyserskich "Cie­nie" trafiają do widowni, jest zasługą wielkości utworu Szczedrina, chwilami występu­jącej wbrew Sykale. "Cienie" domagają się więc nie tylko dalszych wystawień, ale i po­nownego, bardziej prawidłowe­go i jednolitego odczytania na jednej z czołowych polskich scen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji