ZRYWAJĄC
Lipiec i sierpień błysnął niespodziewanie teatralnymi wydarzeniami. Całkowita odmienność poetyki, metody twórczej, środków wyrazu i wymowy prezentowanych dzieł, ożywiła spokojną, nudnawą atmosferę warszawskich widowni. Polemiczne, spontaniczne zainteresowanie towarzyszące tym przedstawieniom jest godnym zamknięciem ubiegłego, a równocześnie efektownym entrée w nowy sezon stolicy.
Dla romantyzmu wstęp wzbroniony - wywiesił Szajna tabliczkę w Teatrze Polskim. Można by sądzić, że wziął na warsztat reżyserski nie tekst Goethego, ale raczej utwór Michel de Gheldorode, do którego dopasował ponurą fantastykę ludową, realistyczno-groteskowe deformacje postaci, inspirowane flamandzkim malarstwem. Między "Ślepcami" Breughla, barokową rozrzutnością i zagęszczeniem symboli, współczesnym okrucieństwem obnażonych, krwawych zwłok z prosektorium, suchą konkretnością konstrukcji, niby jakiegoś planetarium z metalu i migoczących reflektorów mieści się, wiruje cały świat Fausta. Fausta - którego, jak na wolnego i wspaniałego człowieka naszych czasów przystało - ubrano w więzienny drelich i drewniane chodaki. Głowa obwiązana chustą, zgarbiona postawa, ciężki, posuwisty krok zmęczonego Każdego; byle jak wyrzucane, wymamrotane zdania. Więc tak wygląda dzisiaj bunt jednostki wobec otaczającej ją rzeczywistości, zachłanność na wiedzę, poznanie, czyn, namiętność samego istnienia?
U Goethego ściera się pesymizm w spojrzeniu na naturę i możliwości człowieka z odruchami nadziei i optymizmu. "Zbawion być może, kto się dążeniem wieczystym trudzi". W wizji Szajny wygląda to jak zamknięty, tragicznie smutny krąg, z którego nie ma wyjścia. Dominuje tu równanie: dążyć = błądzić. Wyruszając w drogę życiowych doświadczeń Faust podkreśla słowo: dążyć. Po przebyciu wszystkich kręgów koszmarów, namiętności, biologizmu, zła świata - pozostaje mu już tylko błądzić. Powrót do punktu wyjścia, z garbem świadomości przegranego życia. A reżyser nazywa to w programie "tematem nadziei". Co najmniej dziwne!
Jako malarz Szajna stosuje często collage, posługując się prostymi fakturami szmat, metalu, przedmiotów konkretnych. Swój teatralny collage uzupełnił człowiekiem i strzępami słów. Aktor jest tu potraktowany na zasadzie materii, która ma określony wyraz bryły zmiennego kształtu, z możliwością ruchu i wydawania dźwięków. Nie wiem, jak się czują artyści w roli trybików ruchomego obrazu; sądzę, że nie najlepiej. Wiedzą przecież, że możliwości aktorskie nie zostały wykorzystane, że nie dociera do widowni żaden rys ich osobowości, co przecież musi być rzeczą podstawową dla każdego twórcy.
Na scenie zaś zmieniają się kolejne brązy; ludzie i przedmioty są w ustawicznym ruchu, coś się wznosi, coś porusza, błyska i zionie dymem przy nieziemskich zjawach, dużo figli technicznych, kunsztownych efektów wizualnych. Na pewno imponuje bogactwo wizji Szajny i jego plastyczna wyobraźnia. Ale chyba plastyk działał w wielu wypadkach na niekorzyść człowieka teatru. Zbytnio zawierzył wymowie obrazów, konkretów, kompozycji ruchu, przydając do tego wszystkiego wielość znaczeń. Wprowadza to dość szybko przesyt symboliki, chaos, zmęczenie. Obawiam się, że duża część zamierzonych przemyśleń inscenizatora nie dociera do widowni. Przesada jest wrogiem umiaru; umiar najlepszym sprzymierzeńcem artysty. Tworząc teatr plastyka, Szajna usuwa w cień słowo. Jako świadomy twórca zdaje sobie sprawę, że coś powstaje kosztem czegoś. Tylko czy w danym wypadku rozrzutność ruchu, kształtów, barw, światła jest rzeczywiście wystarczającym ekwiwalentem za odebranie nam radości z piękna i bogactwa słowa? Czujemy się podwójnie pokrzywdzeni: poprzez bezwzględną, okrutną siekaninę tragedii Goethego w nowym, zbrutalizowanym przekładzie Bordowicza oraz poprzez fakt fatalnego przekazu tekstu przez aktorów. Przedstawienie w Teatrze Polskim to efektowne, ale komiksowe (choć na ponuro) wydanie "Fausta", dowolny wybór w obrazkach. Nie jestem zaciekłym przeciwnikiem przekładania na scenie, w pewnych wypadkach, tekstu na język plastyki czy na inne środki teatralne. Metoda taka sprawdziła się Szajnie np. przy pracy nad "Rzeczą listopadową" Brylla, gdzie autorskie zaczadzenie Polską, wojną oraz literaturą można było z korzyścią podeprzeć obrazami, symbolami ubioru i rekwizytu. W wypadku tekstu Goethego tłumaczenie wszystkiego na język obrazu zubożyło utwór, czasem nawet zaciemniało jego sens.
Podstawowymi wyróżnikami tego spektaklu są więc: 1) antyromantyzm, 2) pesymizm i obsesja wojennych koszmarów, 3) collage plastyczno-teatralny, 4) zagęszczenie symboli i obrazów, 5) ekspresyjność, 6) lubowanie się w efektach technicznych i akrobacyjno-ruchowych, 7) odskocznia w atmosferę malarską poprzednich epok, 8) bezceremonialne traktowanie tekstu i usunięcie słowa na artystyczny margines, 9) degradacja aktora do roli plastycznego tworzywa.
Do teatralnej anegdoty przejdzie już historia z zacięciem się kurtyny na premierze. Obrosło to momentalnie w żartobliwe komentarze o zemście ducha Goethego, interwencji Fausta czy Mefistofelesa. Ale jak w każdym dobrym dowcipie odbija się tu coś z prawdy. W tym wypadku prawdą jest zaskoczenie widowni, podświadomy opór i poczucie, że przekroczono barierę teatralnych harców wobec autora. Program cytuje Goethego: "Czyż wszystko, co jest dziełem poprzedników i współczesnych, nie jest prawowitą własnością twórcy? Dlaczego miałby on cofać się przed zrywaniem kwiatów tam, gdzie je znajduje? Tylko drogą przyswajania sobie cudzych skarbów powstaje coś wielkiego".
Czy powstało tu "coś wielkiego", co usprawiedliwia zrywanie kwiatów?
Józef Szajna objął obecnie obowiązki dyrektora Teatru Klasycznego. Wróży to, że pojawi się teatr o własnym obliczu, teatr dyskusyjny, który będzie zapewne spełniał rolę kija w warszawskim mrowisku.