Król w szafie
Ze sztukami ośmioletniego(!) Stasia Witkiewicza (w przyszłości - Witkacego) jest pewien istotny kłopot. Nie wiadomo dokładnie kogo nimi bawić? Rówieśników autora, to jest dzieci, czy raczej dorosłych? Zbigniew Wilkoński postanowił rozwiązać problem salomonowo i sprawić teatralna frajdę zarówno jednym, jak i drugim, tę, rzekłbym, dwoistość adresata sugeruje już tytuł spektaklu - "Szarate", czyli trochę szachy, a trochę karate. Porcja gry intelektualnej z dodatkiem zabaw bardziej spontanicznych. W sensie dosłownym również: mamy tu bowiem pojedynek na szachowe figury i chińskie kopniaki równocześnie. Nie podejmuję się odpowiedzi na pytanie, czy więcej w owym pojedynku dobrego, scenicznego żartu, czy zgody na ślub z kulturą video (najczęstszym dziecięcym życzeniem w wypożyczalniach kaset jest: proszę o coś z karate)? Może i w ogóle odpowiadać nie warto, w sytuacji, gdy cała rodzima kultura stoi przed podobnymi dylematami? Usiłuje być artystyczna i komercyjna zarazem. "Szarate" jest podobna próbą. Tyle, że słowu komercja nie nadawałbym tu odcienia pejoratywnego. Wilkoński realizuje ją wszak głównie przez atrakcyjność formuły, a nie przez schlebianie tzw. masowym gustom. Przeciwnie nawet, "Szarate" jest, przy całej swej kokieterii wobec widza, konstrukcją delikatną, wymagającą życzliwego i uważnego odbiorcy. Traktując rzecz bardzo umownie zaliczyłbym ten spektakl do teatru salonowego. Czy też raczej do zabawy w salonowy teatr. Przedstawienie odbywa się w mieszkaniu Witkiewiczów (rolę tę pełni sala Klubu 13 Muz), a wykonawcy - w strojach z epoki - krążą wśród publiczności przed, po i w jego trakcie. Konwencja teatru, inscenizowanego jak gdyby rodzinnie, nakłada się więc na inną konwencję - żartobliwej gry z widownią. Wilkoński wyraźnie lubi takie piętrowe igraszki (że przypomnę "Boga" w jego reżyserii), umie też znaleźć dla swoich pomysłów teatralne uzasadnienie. Toteż w "Szarate" wszystko jest teatrem: kiedy, z powodu ogólnego ścisku na sali, grająca pokojówkę Wioletta Smolińska ma pewne kłopoty z ustawianiem stołu czy krzeseł - prosi o pomoc kogoś z publiczności. A że czyni to zarówno z wdziękiem, jak i nie wychodząc z roli (góralski akcent!) widownia chętnie tę konwencję "kupuje". Ba, nawet zbyt głośne szepty mistrzów oświetlenia (a znaczenie świateł jest w tym spektaklu niebagatelne) naradzających się za przepierzeniem "czy już" ten lub ów reflektor włączyć - można, przy odrobinie dobrej woli, uznać za element wspomnianej zabawy w teatr. Gorzej, jeśli publiczności dobrej woli zabraknie.
Aktualna też zostaje wątpliwość, czy poruszanie się po wszystkich piętrach wielowarstwowego spektaklu nie pozostawi w widzu uczucia zagubienia, pewnej dezorientacji. Spójrzmy bowiem: w dziecięcych rolach (obaj chłopcy są bardzo sympatyczni i spontaniczni - niestety, gubią niektóre kwestie, wypowiadając je zbyt cicho) występują dzieci aktorów, oni sami grają ich rodziców, zamieniając się zresztą rolami, a cały ten świat zrodzony w wyobraźni Stasia Witkiewicza to jedna wielka przebieranka: lalka jest pokojówką, pokojówka księżniczką, żebrak bogaczem, domowy fotograf pałacowym złodziejem, itd., itp. Cały smak polega oczywiście na tym, żeby akceptować takie pomieszanie i rządzącej tu umowności.
Tak odbierany spektakl ma swój klimat: coś z mieszczańskiego pluszu umarłej już epoki kulturalnych salonów, coś z teatru marionetek, z baśni i snu, a nawet niemej, filmowej komedii. Dobrze go uzupełnia utrzymana w stylu i zarazem funkcjonalna scenografa. Znakomite są owe szafy, będące też drzwiami do innych pokoi i innych światów.
Wilkoński nasycił przedstawienie sporą liczbą dobrych, dowcipnych pomysłów ("węszenie" króla, egzekucja na złodzieju, damski bój na parasolki i mnóstwo innych drobiazgów nie do opisania a do zobaczenia). Trzeba jednak powiedzieć, że cała inscenizacja nie jest wolna od pewnej monotonii. Niebezpiecznej w spektaklu pozbawionym przecież fabuły jako takiej. Oczekiwanie na kolejne, żartobliwe niespodzianki staje się zajęciem samym w sobie, a - skądinąd bardzo udana - choreografia (wszystkie te królewskie przemarsze i parady) zaczyna w końcu nużyć. A wtedy może się pojawić pytanie o cel całej zabawy.
Jeśli ktoś jednak lubi takie gry jak "Szarate" - nie musi sobie tego pytania zadawać wcale. Bo celem zabawy jest zabawa właśnie. Belfer dopisuje mi ostatnie zdanie: a że dzieci uczą się bawiąc, więc spektakl w "Muzach" może być dla nich dobrą lekcją teatru.