Artykuły

Chłopcy Kontra Basia: pieśni dziadowskie podane na nowo

- Jako Chłopcy Kontra Basia jesteśmy na co dzień jedynymi autorami swoich wizji. Pracując w teatrze natomiast, jesteśmy elementem akompaniującym, którego zadaniem jest pomagać treści przedstawienia. To ciekawa zmiana perspektywy. Na dodatek, jest to doświadczenie, które bardzo nas rozwija. Dzięki "Portretowi damy" nauczyłam się grać na harfie, w "Morfinie" musiałam sięgnąć po klarnet basowy - mówi Barbara Derlak w rozmowie z Przemysławem Guldą w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Demon z pastuchem zażywają środki halucynogenne, a anioły zastanawiają się, jak zatkają dziurę w niebie - takie historie opowiadają w swoich najnowszych piosenkach muzycy zespołu Chłopcy Kontra Basia - właśnie nagrali płytę, album zatytułowany "O".

Przemysław Gulda: Właśnie ukazała się wasza nowa płyta, album zatytułowany "O". Z jednej strony wydaje się logiczną kontynuacją waszego dotychczasowego pomysłu na robienie muzyki, z drugiej - pojawiają się na niej zupełnie nowe wątki. Jak powstawał ten materiał?

Barbara Derlak: Pomysł na naszą pierwszą płytę był taki: chcieliśmy się dobrze osłuchać z pieśniami ludowymi, przede wszystkim polskimi, ale nie tylko. "Dobrze osłuchać" czyli przyjrzeć się naprawdę bardzo uważnie dawnej twórczości i zastanowić się, co nas tak najbardziej w niej porusza; wybrać motywy, pomysły i rozwiązania, które zrobiły na nas największe wrażenie. Potem chcieliśmy je wysupłać i na ich podstawie napisać własne piosenki. Taka strategia okazała się w momencie powstawania płyty "Oj tak!" szalenie inspirująca i przyniosła efekt, z którego byliśmy bardzo zadowoleni. Do tego stopnia, że wydawało nam się, że to będzie stały pomysł na zespół, a może nawet, mówiąc pół żartem, pół serio, pomysł na całe nasze muzyczne życie.

Ale to właśnie życie, zdaje się, szybko zrewidowało ten plan i nad nową płytą pracowaliście już w sposób zupełnie inny. Jak to wyglądało?

- No właśnie. Moją nową fascynacją w czasie zanim zaczęliśmy myśleć o nowym materiale stała się swego rodzaju nisza, jeśli chodzi o muzykę ludową, tzw. pieśni dziadowskie - utwory wykonywane przez wędrownych śpiewaków.

Czym różnią się one od całej reszty twórczości ludowej?

- Są to z reguły bardzo długie, rozbudowane opowieści z bardzo wyrazistą narracją. Poruszają wątki eschatologiczne, opowiadają o zbrodniach, wojnach, niecnych czynach. Innym razem stanowią specyficzne ludowe apokryfy i żywoty świętych.

Jak pieśni dziadowskie, którymi się inspirowaliście, stawały się piosenkami, które trafiły na waszą nową płytę?

- Niektóre utwory z płyty "O" oparte są na bardzo znanych historiach, które postanowiłam nieco zmodyfikować. Tak jest choćby w przypadku pieśni o świecącej Dorocie. To niemal klasyczny motyw, który pojawia się w wielu pieśniach ludowych, znam co najmniej dwie jego wersje. W skrócie: piękna kobieta o reputacji świętej odrzuca zaloty króla, ten wpada w szał nienawiści, rozkazuje ją zabić, a po śmierci anioły zanoszą ją wprost do nieba. Przyjrzałam się tej historii i postanowiłam ją zmodyfikować po swojemu, zadać sobie kilka pytań, które się z nią wiążą. Niektóre z nich dotyczyły spraw kluczowych: np. tego, co by się stało, gdyby król nie pogrążył się całkowicie w nienawiści. W mojej wersji władca jest rozdarty między gorącą miłością, a piekącym odrzuceniem. Ta ambiwalencja wprost go rozrywa - król pęka na pół. Inne pytania związane były z kwestiami, powiedziałabym, technicznymi - w mojej wersji anioły zastanawiają się, jak wypełnić dziurę w niebie przez którą zabrały Dorotę do swojego królestwa. Na płycie "O" są także utwory wymyślone zupełnie od początku, przedstawiające sytuacje, które nie pojawiłyby się w oryginalnych tekstach ludowych, ale korzystające z charakterystycznych dla ludowego przekazu postaci i krajobrazów - choćby ta, w której demon spotyka się z pastuchem i tak im się dobrze rozmawia, że postanawiają się razem odurzyć substancjami halucynogennymi.

Cofnijmy się trochę w czasie - skąd się w ogóle wzięło twoje zainteresowanie kulturą ludową, tymi piosenkami, które śpiewali ludzie na wsiach dziesiątki czy setki lat temu?

- Tak naprawdę i na dobre zaczęło się to osiem lat temu, kiedy wybrałam się do Bułgarii z przyjaciółmi z grupy teatralnej, w której działaniach brałam wówczas udział. Wędrowaliśmy po górach i mieliśmy okazję spotykać się ze zwykłymi ludźmi w odciętych od świata wioskach. To było ważne przeżycie na kilku poziomach. Jednym z nich było odkrycie, że pieśni ludowe nie są dla nich czymś sztucznym, przechowywanym już tylko w archiwach, muzeach czy izbach pamięci. Dla nich to było jakby przedłużenie mowy, ważna część zwykłego, codziennego życia. Wiele razy widzieliśmy grupy ludzi zbierające się pod sklepem czy w zakładzie pracy, aby wspólnie śpiewać. Tradycyjna, regionalna pieśń była dla nich żywym językiem.

Ale w Polsce chyba nie da się za bardzo zobaczyć takich obrazków?

- No właśnie. Od razu zadałam sobie takie pytanie: dlaczego w Polsce tak nie jest, dlaczego zupełnie zapomnieliśmy o takiej formie komunikowania się, dlaczego nic tak naprawdę nie wiemy o ludowej tradycji i nie umiemy znaleźć dla niej miejsca w codziennym życiu. Zaczęłam interesować się coraz bardziej tym, jak to wyglądało w Polsce, jakie pieśni śpiewali polscy chłopi. Zaczęłam od przekopywania archiwów, potem ze zdziwieniem odkryłam, że jest w Polsce sporo osób, które są w zasadzie żywymi archiwami. Spotykałam się z czynnymi śpiewakami, muzykami. Wykonywali utwory i pieśni, których nauczyli się od swoich rodziców czy dziadków. Było to dla mnie przejmujące doświadczenie: z jednej strony bardzo podobało mi się to, co słyszałam, z drugiej - przerażeniem napawała mnie myśl, że ten świat umiera, że za kilka lat nie będzie już nikogo, kto będzie mógł odtworzyć te pieśni w naturalny sposób.

Dużo bierzesz od ludowych twórców. Co im dajesz w zamian?

- Staram się bardzo mocno, żeby nie uznali mnie za kogoś, kto żeruje na tym, co dla nich ważne. Z wieloma z tych muzyków jestem bardzo blisko, mogę chyba powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy - potrafimy prowadzić długie rozmowy o muzyce, ale nie tylko. Próbuję pomagać im na czysto praktycznym poziomie: przywożę z miasta coś, czego nie mogą dostać u siebie, zapraszam do udziału w koncercie.

Ale puszczasz im swoje piosenki?

- Tak, niekiedy rzeczywiście to robię. Zdarza się nam też współpracować bezpośrednio, czasem nawet na scenie. To jest, zresztą, dość zaskakujące doświadczenie. Kiedyś graliśmy koncert w studiu Polskiego Radia, podczas którego stanęliśmy na jednej scenie z czynnymi pieśniarkami ludowymi z moich rodzinnych stron, z Zanowinia, tuż przy granicy z Ukrainą. Dla nas to był koncert, coś w gruncie rzeczy dość sztucznego, uczestniczenie w pewnej grze, opartej na ogranych od lat schematach, dla nich natomiast było to zupełnie naturalne, robią to na co dzień, bez tego całego sztafażu: nagłośnienia, świateł, publiczności. Widać było od razu, że to dwa różne światy, ale nikt nie miał wątpliwości, że bardzo się nawzajem szanujemy.

Niejako na marginesie waszej podstawowej działalności w zespole jest wasza coraz większa aktywność na scenie teatralnej - w dwóch spektaklach Eweliny Marciniak, "Morfinie" w Teatrze Śląskim w Katowicach i "Portrecie damy" w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku gracie muzykę na żywo. Jak ci się to podoba?

- Bardzo. Choć muszę przyznać, że to zupełnie coś innego niż granie w zespole. Jako Chłopcy Kontra Basia jesteśmy na co dzień jedynymi autorami swoich wizji. Pracując w teatrze natomiast, jesteśmy elementem akompaniującym, którego zadaniem jest pomagać treści przedstawienia. To ciekawa zmiana perspektywy. Na dodatek, jest to doświadczenie, które bardzo nas rozwija. Nawet na podstawowym, praktycznym poziomie - dzięki "Portretowi damy" nauczyłam się grać na harfie, w "Morfinie" musiałam sięgnąć po klarnet basowy. Poza tym, na naszych oczach cała ta teatralna maszyneria zaczyna się zamieniać w spektakl. Bardzo nam się podoba możliwość brania udziału w takich przedsięwzięciach i mam nadzieję, że przed nami jeszcze niejedna teatralna produkcja.

Teatr to chyba w ogóle miejsce, w którym lubicie być. Duża część waszych koncertów odbywa się właśnie w salach teatralnych...

- To prawda, rzeczywiście, czujemy się tam bardzo dobrze. To pewnie dlatego, że na koncercie wielkie znaczenie ma dla nas bliskość z widzami, tworzenie z nimi swego rodzaju małej wspólnoty przeżyć i wrażeń. Sale teatralne bardzo sprzyjają takiemu właśnie kontaktowi między nami a publicznością.

Na zdjęciu: jako Jane Bowles w "Portrecie damy", Teatr Wybrzeże

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji