Artykuły

Ach, ta krytyka...

Zawsze, odkąd istnieje zwyczaj pisania o teatrze przez ludzi, którzy tego teatru nie tworzą, odkąd w wypowiedziach drukowanych w gazecie a podpisywanych przez postronnych obserwatorów pojawiać zaczęły się oceny działalności ludzi teatru - istniały napięcia, zadrażnienia i konflikty między tymi, którzy nazywają się twórcami, a tymi, którzy mienią się krytykami i którzy w sposób profesjonalny zajmują się pisaniem o rolach, o przedstawieniach, o teatrze. Nie ma miłości między tymi dwoma stronami. Trwa mniej lub bardziej jawnie prowadzona wojna. Przyczyn i objawów tego jest wiele; nie tu miejsce na ich opis. Wiadomo w każdym razie, że nie było, nie ma i nie będzie człowieka teatru: aktora, reżysera, dyrektora, który życzliwym okiem spoglądałby na swoich dręczycieli - krytyków teatralnych, który nie chowałby na dnie serca żalu, pretensji, zimnej wzgardy, politowania pod adresem recenzentów. Owszem, zdarzają się przyjaźnie między przedstawicielami obu stron. Są jednak tak rzadkie - że uchodzą w opinii powszechnej za wybryk natury; wydają się postronnym obserwatorom czymś tak nienaturalnym - że objaśniane są przez plotkę dziesiątkami niebezinteresownych względów o charakterze pozaartystycznym. Rodzące się tu i ówdzie zaufanie i sympatia są - zwłaszcza u nas - natychmiast brukane, topione w błotku pomówień i podejrzeń. Jest w tym odruchu po prostu niewiara w uczciwość pokojowej koegzystencji, w możliwość istnienia stosunków dobrosąsiedzkich, w identyczność celów, pragnień, poglądów. Zaciekła niewiara, która jest skutkiem rozlicznych a wyjątkowych urazów, spowodowanych przez zdarzenia osobliwe, niewiele mające wspólnego ze zwykłą nie-miłością.

Był przecież okres w historii powojennego teatru, w którym kilku recenzentów stało się współautorami zaszczucia wybitnych twórców teatralnych. Z zimnym, wyrachowanym okrucieństwem pisali wstydliwie dziś przemilczane donosy na tych, którzy zdawali się niewygodni. Był później okres - znacznie świeższej daty - w którym dla odmiany ostrzej brzmiący głos krytyka pod adresem nieporadnego czy miernego twórcy był odraportowywany mecenasowi od spraw kultury jako niechętna socjalizmowi manifestacja sił wrogich polityce kulturalnej. Brak zasad gorliwego konformisty w pierwszym wypadku, nieuczciwy odruch obronny wylęknionej miernoty w drugim - mocno zapisały się w pamięci wszystkich; i tych, którzy grzechy te mieli na sumieniu bądź zbierali owoce owych działań, i tych, którzy tej bezceremonialnie interesownej ekwilibrystyce przyglądali się z bezpiecznej odległości.

Proszę się więc nie dziwić wzajemnej nieufności. Mali gracze z obu stron, uczestniczący w rozgrywce, w której ważnych słów używało się dla przyziemnych, bo osobistych celów, wpisali się niechlubnie swoimi harcami do hipoteki stanowiącej wspólną własność teatrów i recenzentów. Zaognili to, co i tak dawało o sobie znać przy lada poruszeniu. Sporo czasu musiało upłynąć, nim upadła wiara we wszechwładzę złej woli recenzentów. Miesiące mijały, nim krytyka mogła uwierzyć, iż nie występkiem i grzechem, ale obowiązkiem jest nazywanie miernoty - miernotą, szmiry - szmirą, afery artystycznej - aferą artystyczną. Niezależnie od tego, kto jest sprawcą. Błędy prostować jest znacznie trudniej, niż błędy popełniać czy na błędy przyzwalać.

Pewnie nie zajmowalibyśmy się przypominaniem tych niechlubnych - i w końcu mało istotnych - incydentów z przeszłości, gdyby nie żywe ciągle jeszcze obustronne urazy, które dziś właśnie są niemiło odczuwane w życiu teatralnym, wracającym wraz z innymi dziedzinami naszego życia powszedniego do normalnych wymiarów. I wymagającym wspólnych działań, wspólnego namysłu, wspólnego dialogu. Potrzebna staje się w tej sytuacji pewność, że obie strony - twórcy i krytycy - znajdą wspólny język. Nawet jeżeli nie objawią od razu szczerej miłości. Potrzebna staje się normalizacja wzajemnych stosunków, w których dobra wola i odrobina bodaj zaufania nie będą uchodziły za objaw chorobliwy. I kiedy różnica zdań - naturalna i nieuchronna różnica zdań - nie będzie nazywana wrogością. Regulatorem życia teatralnego w normalnych warunkach powinna przecież być nie decyzja administracyjna, ale uczciwa, rzetelna, odpowiedzialna za użyte słowa krytyka. Nie tylko objaśniająca beznamiętnym tonem zawiłości sztuki teatru, nie tylko udostępniająca i upowszechniająca w czytelnej formie myśli twórców, nie tylko wreszcie ucząca szacunku dla wysiłków i pracy ludzi sceny, ale także upominająca się o teatr godny swoich czasów, walcząca, postulująca, namiętna. Broniąca zasad, w które wierzy i nazywająca nieprawości - nieprawościami. Zaangażowana. Zresztą inna krytyka nie ma właściwie sensu.

I chyba dopiero po ustaleniu, że taki jest punkt wyjścia, można zacząć rozmowy na temat uprawnień i obowiązków krytyki. Na temat kryteriów oceny, na temat tego, w czyim imieniu krytyka przemawia, jak rozumieć należy jej rolę wobec teatru i wobec widowni, wobec zadań społecznych, jakie ma do spełnienia sztuka teatru, wobec polityki kulturalnej i wobec potrzeb zarówno samego teatru jak i jego widowni. Nie jest oczywiście krytyka jakąś "trzecią siłą", która staje w opozycji wobec zamykającego oczy na otaczający go świat teatru i wobec sfilistrzałej widowni. Nic nie uprawnia nas do sądzenia, że gdy znajdzie się w sporze z teatrem i z widownią współczesnej Polski, to po jej właśnie stronie będzie racja. Stanie się to po prostu sygnałem, że rozmija się z rzeczywistością. Ale tak przecież nie jest. Przeciwnie.

Wiele wskazuje na to, że zaczyna się proces odbudowy wzajemnego zaufania i zrozumienia. Teatr bez rozumnej, odpowiedzialnej za wypowiedziane słowo krytyki? Nic to dobrego sztuce teatru nie wróży. Ani tego teatru widowni. Ani kulturze narodowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji