Artykuły

Nietolerancja?

"Jestem za nietolerancją w krytyce". Rzadko twórca teatralny wypowiada takie zdanie; jeszcze rzadziej podobnie myśli. Zmuszony przez życie do zajęcia się tym problemem posuwa się w swej wielkoduszności co najwyżej do stwierdzenia, że krytyka bywa różna. "Rozróżniajmy - mówi Jouvet w Improwizacji paryskiej - panie Robineau, rozróżniajmy! Ja dzielę krytyków na dwie kategorie. Pierwsza to ci, którzy mają w sprawach teatru te same poglądy co ja. To moi przyjaciele, moi bracia. To są dobrzy krytycy." "A obok nich są jeszcze inni, którzy nie podzielają pańskich poglądów?" "Tak - godzi się Jouvet. - To są źli krytycy."

To naturalne, ludzkie, oczywiste. Twórca, największy i najmniejszy, jest przede wszystkim człowiekiem, z krwi i litości. Ma charakter, dumę i własne zdanie o swojej osobie. Jest istotą słabą, bezradną, potrzebującą pomocy i wsparcia raczej, niż brutalnej prawdy. Jeżeli nawet myśli czasem, późnym wieczorem przed zaśnięciem, że nie wszystko, czego dokonał, jest wielkie; jeżeli przez chwilę wątpi wówczas w swe siły i w swój talent; jeżeli ogarnia go lęk i zwątpienie, odpędzając sen - nie jest to jeszcze przecież powód, aby o tym przeczytać następnego dnia w gazecie. Gazeta powinna go raczej umocnić w przekonaniu, że te wieczorne myśli były głupim, niedorzecznym koszmarem sennym. Gazeta powinna rozproszyć resztki wątpliwości, które przetrwały do rana. I powinna go bronić nie tylko przed nim samym, ale i przed przyjaciółmi, kolegami, przeciwnikami, wrogami - którzy niecierpliwie czekają ma upadek, na potknięcie, bodaj na premierę, która nie będzie jednoznacznie triumfalnym zdarzeniem.

Te ludzkie, naturalne słabości twórcy bywają często maskowane. Nie o niego -mówi się wtedy - tu przecież chodzi, ale o sztukę, o teatr, o autora, o wysiłek kilkudziesięciu ludzi, o pieniądze z państwowej bądź co bądź szkatuły, o widza, którego się obraża, o dobre obyczaje, które zostały naruszane. Nie, z klikami i koteriami spierać się nie będziemy. Tam, gdzie działa świadomie zła wola grupki ludzi szkodliwych, wyobcowanych ze społeczeństwa, wkroczyć powinien urzędowo prokurator. Albo naczelnik. Nie chce? A więc i on pewnie został omotany przez klikę.

I tu nagle mówi Hanuszkiewicz: "Jestem za nietolerancją w krytyce." Mówi to z własnej, nieprzymuszonej woli. Sam przez krytykę nieraz szarpany; sam z krytyką parę razy się spierający. Nie mający w tej wielkoduszności - idzie tu dalej niż Jouvet - osobistego interesu.

Ma rację, oczywiście. Krytyka musi być nietolerancyjna. Musi być za czymś i przeciwko czemuś. Musi z czymś walczyć i coś popierać. Kogoś ganić i kogoś wychwalać. Krytykowi nie wolno myśleć o tym, że pisanie jego powinno sprawić przykrość bądź przyjemność jakiejś osobie. Własnych względów się wyrzeka... Pod jednym wszakże warunkiem: że w tej działalności o coś chodzi. Że ma jakieś cele i jakieś ideały. Że nie sądzi innych, ale porządkując skalę wartości w czymś teatrowi pomaga.

Byłoby bardzo pięknie, gdyby tu tylko o prawo do nietolerancji, do stronniczości, do popełniania ocen niesprawiedliwych chodziło. I gdyby rzecz cała dała się zakończyć przyznaniem krytyce żelaznego listu ochronnego, który czyni ją nienaruszalną, każde popełnione przez nią głupstwo opatrując usprawiedliwiającą sentencją: ma prawo do nietolerancji. Ale tak przecież nie jest; a przynajmniej być nie powinno. Przywilej posiadania i wypowiadania własnego zdania - a więc prawo do nietolerancji - jest trudnym, kłopotliwym do spełnienia obowiązkiem. Do wykonywania którego potrzeba czegoś więcej niż ochoty, gotowości do pisania i miejsca w gazecie.

O narzędziach, o sprawności pisarskiej, o wrażliwości i o kulturze nie tylko bibliotecznej nie mówmy. Są to - mimo że rzeczywistość dzisiejsza nie zawsze rację tę potwierdza - sprawy elementarne. O moralności, która wymaga nie tylko uczciwego pełnienia obowiązków, również zamilczmy. Łajdactwo myślenia i postępowania, myśl o względach ubocznych łatwe są do rozszyfrowania i niejeden już autorytet (wsparty niewątpliwym często talentem) zbrukały. Poza umiejętnością i poza czystością moralną jest wszakże coś jeszcze, co musi być spełnione, by przyznanie krytyce prawa do nietolerancji nie stało się oddaniem miecza w ręce ślepego szaleńca.

Można by, jak w szkole, wyliczać na palcach: społeczna odpowiedzialność; poczucie związku z teatrem i światem swoich czasów; próba zrozumienia człowieka, jego myśli i rozterek; wiedza; świadomość celu, etc. Ale lepiej przecież będzie, gdy dopełniając to cytowane na początku zdanie o prawie do nietolerancji głos oddamy pisarzowi, co zabrzmi mniej belfersko. Raz jeszcze więc, na zakończenie, "Improwizacja paryska":

"...i nagle popycha go, rzucając się ku szatni i wyjściu, kohorta pięćdziesięciu literatów, ,teraz zmęczonych, wymiętych, znowu nękanych podagrą, zaplutych, nie mających swojego zdania, bez smaku, zdezorientowanych, pełnych nienawiści, czasami nawet brodatych: to krytyka wychodząca. (...)

- Więc co się stało? Czego im zabrakło?

- Tego, co rozsadzało autora, panie Robineau. Tego, czym byli przepełnieni aktorzy. Tego, co miotało studentem i robotnikiem na galerii. Tego, co pchało do szczelin w drzwiach lóż bileterki pragnące podsłuchać i podpatrzyć coś z nowej sztuki miłości." -

Zdaje się, że to jest prawda: prawo do nietolerancji daje właśnie miłość. Niepokojące słowo. Boimy się je wypowiedzieć. Czujemy coś nietaktownego w połączeniu tych dwóch wyrazów: krytyka i miłość. A jednak...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji