Poławiacze sztucznych pereł
W Belgii nie mu perłopławów, więc też i "Poławiacze pereł", których inscenizację otrzymaliśmy z Liege, przypominają raczej dziwaczną narośl, wyhodowaną w Mozeli niż klejnot z macicy perłowej, na co Marie-Claire von Vuchelen (scenografka) i Raymond Rossius (reżyser) tę operę sposobili.
Publiczność dała się zwieść pozorom i oklaskiwała w pierwszej odsłonie dekoracje, która były jak z piernika, ale za to bez smaku i wyobraźni. Stały murem przez trzy akty, podobnie jak wykonawcy, odśpiewujący swoje partie w konwencji raczej oratoryjnej. Śpiewali zresztą pewnie po syngalesku, bo jedynym, który śpiewał naprawdę i który śpiewał po polsku, gdyż go mogłem zrozumieć, był Grek, Paulos Raptis, w roli Nadira. Śpiewał zresztą na leżąco popisowy romans ,,W pamięci dotąd żywię" tak pięknie, że musiał bisować. Śpiewał również znakomicie przygotowany chór. Reszta tylko się starała. Dyrygent, Bogdan Hoffman, tak się tym przejął, że próbował pobić światowy rekord szybkości wykonania tej opery.
A jednak "Poławiacze pereł" to piękna rzecz i nie będę się dziwił, jeśli się stanie przebojem kasowym Teatru Wielkiego. Nikogo nie będzie obchodziło, że to sztuczny klejnot. Dzisiaj prawdziwych pereł się nie wystawia. Leżą w sejfach, a nosi się raczej biżuterię z "Jablonexu". Ale imitacja też się może podobać. Gdyby jeszcze Teatrowi Wielkiemu udało się zaangażować paru Greków...