Mistycyzm wsród odoru fekaliów
Świecący w ciemności ekran telewizora, a na nim papież. To pierwszy obraz, jaki obejrzeli widzowie przybyli na piątkową premierę "Prezydentek" Wernera Schwaba w reżyserii Krystiana Lupy, która odbyła się na Scenie na Świebodzkim wrocławskiego Teatru Polskiego. A później, gdy pole gry się rozjaśniło, ujrzeliśmy - w scenerii ubogiego wnętrza - trzy kobiety.
Spotkały się one, by świętować zakup przez Gretę używanego, kolorowego telewizora i pozyskanie przez Ernę futrzanej czapy... ze śmietnika. Ale to drobiazg, bo właśnie rozpoczęła się papieska msza.
Kobiety oglądały ją w skupieniu, lecz później rozpoczęły rozmowy o swym ponurym, niespełnionym życiu. Atmosfera rozmowy kobiet - granych w wyrazisty i zindywidualizowany sposób przez Bożenę Baranowską (Erna), Halinę Rasiakównę (Greta) oraz Ewę Skibińską (Mariedl) - stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Obrażały siebie same i nawzajem jedna drugą, to znów próbowały łagodzić brutalne sformułowania, które padły.
Tak było do antraktu, który poprzedziło pojawienie się na scenie trójki dzieci, oglądających - pogrążone ni to we śnie, ni to w upojeniu - kobiety niczym jakieś kuriozum. A gdy przerwa się skończyła, mieliśmy szansę poznać trzy wizje "szczęścia" bohaterek sztuki i uczestniczyć w tragedii, do której doprowadziła niemożność ich pogodzenia.
Przedstawienie stworzone przez Krystiana Lupę nie epatuje skandalizującymi scenami. Jego brutalność i weryzm objawia się głównie w materii słownej. Drugi akt sztuki, to tak naprawdę obłędny sen o "szczęściu" na miarę trzech kobiet z dołów społecznych. Dwie z nich - Erna i Greta - nie są w stanie wytrzymać katastrofy swych marzeń i ujawnienia im przez Mariedl prawdy o nich samych. Mordują więc swą koleżankę, lecz ona - unurzana w gównie oraz w przedziwny sposób przez to uszlachetniona - i tak zdaje się pozostawać zwycięska. Czyż zresztą w brutalnym i cuchnącym świecie wymieszania pojęć może być coś naprawdę czystego i pięknego?