Artykuły

Chłopcy z ferajny

"Trzej muszkieterowie" w reż. Konrada Imieli w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Konrad Imiela, reżyser "Trzech muszkieterów" w Capitolu, podejmuje większe ryzyko od bohaterów powieści, którzy wyprawiają się do Londynu po naszyjnik Anny Austriaczki. Zawodzi go jednak scenariusz

Powieść Dumasa nie jest idealnym materiałem dla sceny. Pełnokrwistych, wewnętrznie skomplikowanych postaci tu niewiele. Główni bohaterowie to żwawi chłopcy, którzy wyjdą cało z każdej opresji, otrzepią się i ruszą dalej, ale nie przeżyją żadnej przemiany. Głoszone hasła, sławiące męską przyjaźń, honor i odwagę, brzmią naiwnie. Tym bardziej że realizują się przez pojedynki, biesiady, miłostki i wyprawy z tajną misją w sprawie naszyjnika. Wojna majaczy gdzieś na horyzoncie i mami arsenałem romantycznych złudzeń, pozbawiona skojarzeń z okrucieństwem i mordem. Taka bajka.

Kino, podkręcając tempo montażem i operując skrótem w dialogach, neutralizuje te naiwności i olśniewa atrakcjami, od jakich powieść Dumasa pęka w szwach. Teatr boleśnie obnaża każdy banał i wymaga od zespołu najwyższego poziomu mobilizacji - w tej machinie nic nie może szwankować, a tempo jest przecież zabójcze.

Jeśli chodzi o ten drugi aspekt, sobotnia premiera w Capitolu nie zawiodła. Z transu nie był w stanie aktorów wyrwać alarm przeciwpożarowy, który spowodował nieplanowaną przerwę. Jednocześnie nawet mistrzowska choreografia (Jacek Gębura), pełna synchronizacja pracowników technicznych odpowiedzialnych za scenografię, która zmieniała się co kilka minut, przygotowane z pietyzmem sceny pojedynków (Sylwester Zawadzki, Maciej Andrzej Maciejewski), zmienne tempo, przyspieszające w scenach męskich przygód i zwalniające w romantycznych intermezzach - nie zmieniły faktu, że trwający cztery godziny spektakl był o kilkadziesiąt minut za długi.

Wizualnie wspaniali

"Trzej muszkieterowie" uwodzą wizualnie. Na pozór ciężka i klockowata scenografia Grzegorza Policińskiego okazuje się zdumiewająco funkcjonalna - bloki kamieniczek o fakturze przypominającej kamień kryją w sobie wnętrze karczmy, zakonną celę, pokój, zamkowe komnaty. Kolorami i detalami olśniewają kostiumy Anny Chadaj - historyzujące, jednak z lekkim twistem, bynajmniej nie w stronę współczesności. W strojach muszkieterów widać lekki ukłon w stronę Dzikiego Zachodu, podobnie jak w niektórych kreacjach Milady - femme fatale na korcie tenisowym u księcia Buckhinghama pojawia się w krótkiej spódniczce i butach za kolano, stanowczo zbyt frywolnych jak na wymagania XVII-wiecznej etykiety.

Gorzej z naiwnościami tekstu - deklaratywne hasła można jeszcze przełknąć i zrzucić na karb konwencji, ale dialogi i fragmenty piosenek budzą niezamierzony efekt komiczny i pokazują, że najsłabszą stroną spektaklu jest scenariusz. Nie pomagała, niestety, muzyka Krzesimira Dębskiego - zbyt wiele w niej monotonnych wariacji na temat "Dumki na dwa serca", przeboju z "Ogniem i mieczem".

Nie zawsze udało się tchnąć życie w postaci Dumasa. Wzrusza naiwna Konstancja Ewy Szlempo, ale sami muszkieterowie nie porywają - d'Artagnan Piotra Bondyry ma w sobie sporo chłopięcego uroku, a jego kumple to morowe chłopaki, ale uwodzą raczej sprawnością w szermierce niż wybitnym aktorstwem. I jest to kwestia scenariusza, który niewiele daje im pola do popisu. Jedynie Atos (Przemysław Glapiński) jako mężczyzna po przejściach ma w sobie inspirującą aktora skazę.

Perełki zdarzają się raczej na drugim planie. Andrzej Gałła, sięgając po tradycyjne aktorskie środki, w trzech krótkich scenach pokazał przemianę karczmarza Bonacieux - od karykaturalnego skąpca, przez słabego człowieka, po złamanego tragedią wdowca. Justyna Szafran, wychodząc od schematu femme fatale, stworzyła postać manipulantki, emanującej erotyzmem, ironicznej wobec romantycznych porywów i męskich przygód.

Ale najciekawszy jest powieściowy trzeci plan. Niewiele brakowało, żeby to Planchet (świetny Mikołaj Woubishet) wraz z kolegami zajął miejsce d'Artagnana i trzech muszkieterów. To sługę głównego bohatera zastajemy w warsztacie krawieckim, gdzie musi znosić kaprysy XVII-wiecznego hipstera, wahającego się nad wyborem koronek przy rękawiczkach. To Planchet opowiada historię o czasach, kiedy ziemia była zbroczona krwią muszkieterów, a koronki zrywało się z dekoltów pięknych paryżanek. To on w finale staje na czele Frondy, wystąpienia paryskich mieszczan przeciwko nowemu już kardynałowi.

Marek Kocot, współautor scenariusza, i Imiela pokazują przedsmak dalszych losów bohaterów, opisanych w drugim tomie trylogii. Inaczej stawiają akcenty - Dumas był krytycznym wprawdzie, ale jednak zwolennikiem monarchii, oni stają po stronie paryskiego ludu. Jednocześnie choć - dzięki muzyce Dębskiego, bo nie przez ocierający się o grafomanię tekst - scena finałowa ma w sobie siłę, to wydaje się dosztukowana do całości. Postaci służących powinny być wyraźniej zaznaczone w samej fabule, a ich ewolucja czytelniej poprowadzona. Niestety, choć to Planchet opowiada historię muszkieterów, to w niej samej nie ma za wiele do powiedzenia. Szkoda - jako główny bohater dałby szansę na rewolucyjną odsłonę tej znanej wszystkim fabuły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji