Artykuły

Nie słyszeć śmiechu

Krakowski Salom Poezji, wiersze Anny Świrszczyńskiej czytały Anna Polony, Anna Dymna i Paulina Puślednik. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jak tytułowy bohater powieści Fiodora Dostojewskiego w istocie nie jest idiotą, gdyż jest Idiotą, tak w jednoaktowej sztuce Anny Świrszczyńskiej "Czarny kwadrat" Wariat to Wariat, w żadnej sekundzie wariat zwyczajny, przeciętny, tani.

Jest Wariatem, gdyż po prostu śmieje się więcej, znacznie więcej niż ludzie szarzy, śmieje się właściwie bez przerwy i jakoś inaczej. Nie rechocze. Więcej - prawie w ogóle nie słychać jego śmiechu.

Może lepiej nie mówić "śmiech" ani nawet "uśmiech"? Może lepiej mówić o czymś cienkim, delikatnym i ciągle jasnym, co bez ustanku pałęta się po żyłach, nerwach, głowie, po wszystkim, zwłaszcza po dnie oka, po dnie ucha i w geście każdym? Może nie o śmiechu, a o smaku trzeba mówić? W każdym razie szczęście Wariata jest śmiechem nieustającym, a kiedy ono jednak się urywa, postać zwana Zamiataczem recytuje w finale zdania nieuchronne.

"Oto niejasny morał, panie i panowie. Umarł, bo przestał się śmiać. Przestał się śmiać, bo umarł". Świrszczyńska była, starała się być Wariatem, nad kartką i wyglądając przez okno, Wariatem, w którego oku i uchu pałęta się ta cienka, lekka jasność. Dotykała jej w wierszach. Dotykała nią tego, co tkwi w jej wierszach, sztukach, małych prozach.

"Zanoszę się śmiechem,/ stojąc na cienkiej linie/ nad przepaścią// Kiedy przestanę się śmiać/ spadnę". "Gdybym przestała się śmiać/ chociaż na chwilę,/ mogłabym usłyszeć/ śmiech galaktyk". Cienka, lekka jasność.

Słychać ją było na ostatnim Salonie Poezji, kiedy Anna Polony, Anna Dymna i Paulina Puślednik czytały wiersze Świrszczyńskiej, drobiazgi, w których, jak na początku Salonu rzekł Bronisław Maj, "jest wszystko". Bo naprawdę jest.

Ślubne, jedwabne czółenka, poplamione atramentem. Strzęp papieru jako korek we wstydliwej dziurze mokrego od deszczu buta. Wychodzenie na palcach z domu o świcie. Miska zupy dla kloszarda. Dama wesoła jak psi ogon. Śmierć czyhająca za wielkimi płótnami w pracowni ojca, artysty malarza. Wszystko jest w tych wierszach, i we wszystkim - ta sama cienka, lekka jasność.

A może to dyskretna czułość po prostu? Bądź nieumiejętność odwracania ucha od tego, co byle jakie, lecz w czym siedzą skulone maleńkie opowieści, z palcem na ustach czekające cierpliwie aż ktoś, kto ma słuch absolutny, zacznie je snuć?

Polony więc, Polony, Dymna i Puślednik. Trzy kobiety, trzy epoki kobiecości i kobiety wiersze o wszystkim. Liryki różne, bo o garści detali, między którymi brak kładek, a także różne, by tak rzec, "z wyglądu", gdyż, jak uczyła Świrszczyńska: "Każdy wiersz ma właściwie prawo żądać nowej poetyki, stworzonej na wyrażenie jego jednorazowej treści".

Całkiem jak w granym przez Halinę Jarczyk, Józefa Michalika i Michała Wierbę jazzie łagodnym, którego każdy kawałek był samotny, każdy na kanwie innego wzruszenia mruczał, niewiele mając wspólnego z innymi kawałkami. Prawie nic. Nic, poza jednym. Tym czymś niezmiennym, czego nie potrafię nazwać. Czymś w swojej nieuchwytności podobnym do cienkiej, delikatnej, jasnej nitki na dnie wszystkich opowieści Świrszczyńskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji