Artykuły

Lekcje tańca u "Andre"

Do studia Andrzeja Glegolskiego trafiają nie tylko wybitni zawodowcy, lecz także kochający taniec amatorzy. Na zachodzie lekcje baletu to eleganckie hobby - pisze Katarzyna Gardzina-Kubała w Ruchu Muzycznym.

Uwielbiamy chwalić się rodakami, którym udało się przebić w wielkim świecie. Takich nazwisk jest coraz więcej, bo polscy artyści bez kompleksów podbijają światowe sceny i estrady: od instrumentalistów poczynając, na sporej grupie wokalistów kończąc. W tańcu jednak słychać o nas mniej - może dlatego, że sztuka baletowa nie cieszy się łaskami mediów, a sukcesy Polaków w renomowanych zespołach baletowych nie są tak spektakularne, jak debiut Aleksandry Kurzak w Metropolitan Opera. Mamy jednak artystę, który w baletowym świecie zrobił karierę niezwykłą. Jednym z najbardziej znanych i uwielbianych pedagogów w baletowej Mekce - Paryżu - jest Polak: Andrzej Glegolski.

Spotykamy się na bulwarze Montparnasse, gdzie w roku 1974 Andrzej Glegolski miał pierwsze własne studio tańca. Łatwo zatem wyliczyć, że pracuje w Paryżu od ponad czterdziestu lat; nic dziwnego, że kelner w restauracji (w której - jak informuje mnie pan Andrzej - za swych paryskich czasów jadał Lenin) rozpoznaje Glegolskiego już od progu. Teraz wpada tu jedynie okazjonalnie, gdy prowadzi lekcje u podnóża Montmartre'u, niedaleko Moulin Rouge. To tam zjeżdżają tancerze z całej Europy, a nawet świata, kiedy wracają do swego mistrza po pomoc, aby przygotować się do sezonu albo poprawić technikę. "Zwłaszcza w sierpniu przyjeżdża do mnie na lekcje wielu moich byłych uczniów, którzy tańczą teraz w Wiedniu, Berlinie, Stuttgarcie - opowiada Glegolski. - Przychodzą, żeby się trochę rozruszać, zanim zacznie się sezon w europejskich teatrach".

"Trochę rozruszać" oznacza wprowadzenie ciała w stan gotowości do ciężkiej pracy na próbach i scenie po okresie wakacji, kiedy można sobie pozwolić na przerwę w codziennych lekcjach. Zawodowy tancerz każdego dnia musi rozgrzać i uelastycznić wszystkie mięśnie i ścięgna, aby nie doszło do kontuzji, aby mieć siłę i sprężystość - przy jednoczesnym zachowaniu smukłej sylwetki, wdzięku i lekkości. To skomplikowana sztuka, w której nieocenioną pomocą jest doświadczony i utalentowany pedagog lub baletmistrz. Związek między tancerzem a pedagogiem można porównać do relacji między zaufanym trenerem a wyczynowym sportowcem; z tym, że pedagog dba nie tylko o rozwój i poprawność techniki, lecz także - a może przede wszystkim - o wyraz artystyczny tancerza.

Andrzej Glegolski potrafi w każdej chwili z pamięci wskazać, jaki element u którego tancerza lub tancerki szwankował i nad którym artysta musiał pracować, aby zbliżyć się do ideału, kiedy widz przestaje zwracać uwagę na technikę lub nie najlepsze warunki fizyczne, a patrzy z zachwytem na tancerza na scenie. W jego studiu gościli najwięksi; on sam oglądał też wszystkich bogów i boginie tańca XX wieku. Z uznaniem mówi o Michaile Barysznikowie, bo do końca potrafił utrzymać nienaganność, a potem mądrze skierować karierę na inne tory. Wspomina cudownego Rudolfa Nurejewa, który był "wspaniałym zwierzęciem", ale w ostatnich latach opuszczał ramiona i "nie można było na niego patrzeć". Zresztą w balecie nikt nigdy nie jest doskonały - zawsze da się coś poprawić, skoncentrować się na jakimś drobiazgu, który ostatecznie wpływa na jakość tańca.

Pytam, jak to jest, że w sali, gdzie ćwiczy kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt osób, pedagog kieruje wskazówki zawsze imienne, do konkretnej osoby. Czyżby miał aż tak podzielną uwagę? "Imion uczniów człowiek uczy się bardzo łatwo. Kiedy byłem na stażach w Związku Radzieckim [Glegolski studiował w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Moskwie na wydziałach choreograficznym i pedagogicznym] na lekcji bywało i sto osób, a pedagodzy zawsze mówili po imieniu - wspomina. - Pedagogiczny sekret polega na tym, że czasem coś się zauważy u jednej osoby, a czasem nie, ale kiedy mówię Stefan, popraw kolana, automatycznie wszyscy zwracają uwagę na ustawienie kolan. To działa na całą grupę".

Andrzej Glegolski jest absolwentem warszawskiej Szkoły Baletowej. W latach 1966-1969 był tancerzem Teatru Wielkiego w Warszawie. Tańczył partie solowe, ale już wtedy prowadził zajęcia w szkole baletowej, z czasem też lekcje tańca klasycznego dla zespołu warszawskiego teatru. Występował w telewizji i firmie, układał pierwsze choreografie na potrzeby filmu (między innymi "Zemsta sieroty" w reżyserii Jerzego Gruzy, 1963). "Ile wtedy było chałtur! - wspomina. - To było nasze drugie źródło zarobku. Telewizja chętnie pokazywała taniec, potrzebowała go w programach rozrywkowych. Wybiegaliśmy z teatru w przerwie do studia telewizyjnego, potem biegiem wracaliśmy na spektakl, a po spektaklu - do kawiarni, restauracji. Pracowało się bardzo dużo".

W roku 1969 wyjechał do Francji i otrzymał angaż w zespole Opery w Marsylii. Tam zetknął się z zachodnią szkołą baletu, opartą wprawdzie na rosyjskich podstawach, ale już przetworzoną. Uczył się u Antona Dolina i Tatiany Grantzevej, tańczył w choreografiach Serge'a Lifara, Rudolfa Nurejewa, Rolanda Petita, pracował także w Balecie Opery Królewskiej w Sztokholmie. Mimo świetnych propozycji ostatecznie zajął się nauczaniem i zaczął udzielać lekcji w Academie International de la Danse. Był rok 1972. Szybko zyskał opinię jednego z najlepszych pedagogów tańca klasycznego pracujących poza Operą Paryską (wykładał także na wydziale tańca Sorbony). Każdy pedagog wypracowuje własny styl. Glegolski zbierał doświadczenia wszędzie tam, gdzie zetknął się z ciekawymi, przydatnymi rozwiązaniami metodycznymi, przećwiczył na własnym ciele szkołę rosyjską, zarówno w wydaniu radzieckim (studiował u Władimira Burmeistra, Leonida Ławrowskiego i Rotisława Zacharowa), jak i tym sprzed rewolucji, przekazywanym przez tancerzy-emigrantów. We Francji dodał do tego tradycję francuską płynącą z dorobku Opery Paryskiej i technikę amerykańską, gdy w Marsylii uczył się u Roselli Hightower.

W jego paryskim studiu ćwiczyli tak wybitni artyści jak Carolyn Carlson, Maina Gielgud, Elisabeth Platel, Lorca Massine czy Patrick Dupond. Tancerze bywający na jego lekcjach mówią o specyficznej alchemii, o wyjątkowości serwowanych ćwiczeń i czujnym oku pedagoga, który nie tylko wychwytuje błędy, lecz także natychmiast wskazuje jak je poprawić. Pytam Andrzeja Glegolskiego, czy właśnie to tancerze u niego lubią.

"Wybitni nie - śmieje się. - A właściwie nie lubią, gdy im się to mówi głośno przy wszystkich" - dodaje i wymienia nazwiska licznych tancerzy polskich i zachodnich, którzy "obrazili się na niego śmiertelnie", gdy wskazał im słabe punkty. Zresztą Andrzej Glegolski sypie anegdotami jak z rękawa. O słynnym polskim tancerzu z zespołu Bejarta, piekielnie zdolnym, ale leniwym, który o mało co nie został barmanem w paryskich kawiarniach, tak mu się spodobało to zajęcie. O Mai Plisieckiej, która, gdy bywała w Paryżu, wpadała do studia i wołała: "Andriusza, dawaj, pojdiom za pokupkami!". I szła kupować prezenty dla swojej gosposi i znajomych w Moskwie, bo sama dostawała niesamowite ilości wspaniałych ubrań od zakochanego w jej sztuce i w niej samej Pierre'a Cardina. "Maja prowadziła raz u mnie lekcję - wspomina. - Robiła to bardzo niedobrze. Przyszła w skórzanych spodniach, na obcasach, pamiętam, że miała błyszczące długie kolczyki, które zwisały jej prawie do ramion"...

Do studia Andrzeja Glegolskiego trafiają nie tylko wybitni zawodowcy, lecz także kochający taniec amatorzy. Na zachodzie lekcje baletu to eleganckie hobby, a nauka w renomowanym studio u tego samego pedagoga, u którego uczyły się gwiazdy to coś, czym można pochwalić się w towarzystwie, co nobilituje. Glegolski nie ukrywa, że to zapewnia najlepsze dochody. "Mam uczennicę: osiemdziesięcioletnią, w bardzo dobrej formie. Przychodzi od lat. Uczyła się u wszystkich znanych baletmistrzów w Paryżu, ale mówi, że ja jestem najlepszy. Wiem, że kupiła kilka mieszkań na Montmartrze, wynajmuje je, stać ją na realizowanie swoich pasji".

Dla odmiany polscy artyści goszczący w Paryżu zawsze mogą liczyć na życzliwość i darmową lekcję, a niektórzy nawet na obiad. Dzięki temu Glegolski doskonale zna obecny polski świat baletowy, dokonania choreografów, nazwiska i umiejętności nowych tancerzy. W rozmowie nieomylnie wskazuje czyjąś charakterystyczną cechę, co powinien poprawić, a co jest jego atutem. O niedawnej pierwszej solistce Polskiego Baletu Narodowego -Aleksandrze Liashenko, którą widział tylko raz na gali baletowej - mówi z uznaniem, że kiedy zaczyna tańczyć, ujawnia się cały jej talent. Oczywiście pojawiają się i narzekania na niską rangę baletu w Polsce, trudy los tancerzy, małą liczbę spektakli i premier. Ale szybko przechodzimy do weselszych tematów, bo Glegolski nie należy do osób, które lubią narzekać.

Glegolski jest również choreografem. Tworzył zarówno dla uczniów swojego studia, dla festiwali tanecznych w Awinionie, Chateauvallon i Florencji, jak i dla własnych, okazjonalnie zbieranych zespołów oraz baletów w Polsce oraz w Niemczech. W jego kompaniach tańczyli Waldemar Wołk-Karaczewski, Christopher Aponte, Katalin Csarnoy i Manuel Legris. Prezentowali między innymi Jezioro łabędzie w opracowaniu Glegolskiego, który wspomina ze śmiechem, że było to najmniejsze "Jezioro łabędzie" świata, bo wystawione w zaledwie kilkanaście osób (w klasycznej choreografii samych białych łabędzi powinno być dwadzieścia cztery). Z dużym sukcesem zespół objechał RFN i Szwajcarię.

W Polsce Glegolski zrealizował między innymi "Dziadka do orzechów" Czajkowskiego (1989) i "Don Kichota" Minkusa (1990) dla Teatru Wielkiego w Warszawie oraz własną wersję choreograficzną "Ognistego ptaka" Strawińskiego z zespołem Teatru Wielkiego w Poznaniu. W tym ostatnim tańczyło wielu artystów, którzy stali się potem filarami Polskiego Teatru Tańca Ewy Wycichowskiej. Warszawski "Dziadek do orzechów" przetrwał na stołecznej scenie aż do 2009 roku, gdzie bawił i wychowywał więcej niż jedno pokolenie zarówno małych widzów, jak i tancerzy. W roku 2007 Glegolski odświeżył tę choreografię i przy tej okazji odebrał na warszawskiej scenie Złoty Medal Gloria Artis.

Na świecie setki wybitnych tancerzy legitymuje się naukami pobieranymi u "Andre" (lub "Andrei") Glegolskiego - dawniej również podczas licznych francuskich i zagranicznych staży, dziś już wyłącznie w paryskim studiu baletowym. Pan Andrzej ma coraz większe kłopoty z poruszaniem się, ale nie traci poczucia humoru. "Nogą już za bardzo nie pomacham, ale wzrok mam nadal dobry, wszystko widzę!" - żartuje. Przez ostatnie czterdzieści lat wykształcił grupę artystów obecnych na najważniejszych scenach na całym świecie. Jest żywą skarbnicą wiedzy o technice tańca, a przede wszystkim o tym, co w każdej sztuce najważniejsze - o jej duchu, o tym, co na pierwszy rzut oka odróżnia dobrze wykształconego rzemieślnika od artysty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji