Artykuły

Magdalena Cielecka: W górę, czasem w dół

- Jak ktoś już zbuduje markę i nazwisko poza telewizją, nie musi się obawiać, że seriale mu zaszkodzą. Zwłaszcza, jeżeli propozycja jest ciekawa - mówi Magdalena Cielecka, aktorka Nowego Teatru w Warszawie.

Magdalena Cielecka mówi, że życie aktora to taka sinusoida. Nigdy nie jest spokojnie. Albo praca do totalnego wyczerpania, albo bezrobocie. Rozmowa z Magdaleną Cielecką.

Chyba półtora roku temu mówiła pani, że telefony od filmowców nie dzwonią. A teraz...

- Odkorkowało się! To jest przekleństwo i uroda zawodu aktora. Raz do góry, raz w dół. Taka sinusoida. Gdy przez dwa lata nie stawałam przed kamerą, postanowiłam, że będę o tym mówić. Dostawałam wtedy sporo nagród i powtarzałam, że czuję się najbardziej nagradzaną bezrobotną aktorką. Ale trzeba uważać z życzeniami, bo mogą się spełnić. Oczywiście żartuję. Nie narzekam. Ostatni sezon miałam bardzo intensywny. Trzy seriale, trzy filmy, dwie premiery w teatrze. Cieszy mnie to bardzo, choć w chwilach wielkiego zmęczenia zdarzało mi się marzyć o emeryturze. Szkoda, że w tym zawodzie nic nie może być proporcjonalne. Przychodzi nagle posucha i traci się grunt pod nogami, a potem masa pracy i nie ma kiedy odpocząć.

Może jest coś takiego jak moda na aktorkę lub aktora?

- Na pewno trochę jest to kwestia mody czy famy. W pewnym momencie jest boom na danego aktora. Wtedy gra wszędzie. W moim przypadku może ktoś sobie o mnie po prostu przypomniał. Ale w dużej mierze karierą rządzą przypadek i produkcje, które akurat powstają. Aktor pasuje do konkretnych ról i musi być na niego zapotrzebowanie. Powodzenie zależy od splotu wielu czynników.

Która z ról w nowych serialach wymagała najwięcej wysiłku i emocjonalnego zaangażowania?

- Chyba ta w "Pakcie". Miałam tam najwięcej scen rozpaczy, przeżywania śmierci itp. Trudne emocje grałam często, więc nie była to dla mnie nowość wymagająca nadzwyczajnych umiejętności, ale trochę mnie to jednak kosztowało. Moja bohaterka w kilka dni traci najbliższą osobę, po czym staje wobec zagrożenia życia swojego i swojego syna. Jest bezradna, zderza się z tajemniczą, mroczną machiną. Nie wie, dlaczego się to wszystko dzieje. I jest słabsza, niż sobie wyobrażała, że jest. Ale daje radę.

"Pakt" powstał na zagranicznym formacie. Czy to się czuje?

- Nie miało to dla mnie znaczenia. Podeszłam do tego jak do tekstu oryginalnego. W scenariuszu dostrzegam uniwersalną historię ludzi uwikłanych w skomplikowany układ. Seriale skandynawskie są ciekawe, mają swój klimat. Importowane w polską rzeczywistość, dają świetny materiał dla twórców i są interesujące dla widza.

Słyszałam, że ten serial rzeczywiście jest udany...

- Mam takie poczucie. Zwłaszcza, że jest dosyć zwarty, ma tylko sześć odcinków. Obsada jest znakomita. Marcin Dorociński w roli głównej i w świetnym momencie kariery. Bardzo fajnie zagrał. Wierzy się w jego bohatera: mrocznego, nieprzeniknionego do końca mężczyznę. Praca nad serialem w prywatnej telewizji [producentem jest HBO] daje komfort czasowy i realizacyjny. Z ogromną dbałością i rozmachem, bardzo filmowo, opowiadana jest ta podszyta thrillerem kryminalna historia.

"Prokurator" to też kryminał. Gra tam pani epizodyczną, ale ciekawą postać patolożki. Ta rola wymagała jakichś specjalnych przygotowań?

- Poza polubieniem dużej liczby papierosów? Nieprawdziwych, ale w smaku równie nieprzyjemnych. Musiałam oczywiście pewne rzeczy przyswoić i wiarygodnie udawać, że robię sekcję zwłok. Na planie był konsultant, pokazywał, co i jak, więc nie musiałam tego studiować.

Co było najlepsze w tym serialu?

- Scenariusz braci Miłoszewskich. Czuje się w nim rękę literatów, serial ma fajną, zamkniętą formę, suspens, nieoczywistą zagadkę i dobrze skonstruowane postacie. Moja bohaterka rzeczywiście pojawia się epizodycznie, ale świetnie ripostuje, jest bezkompromisowa, ma wokół siebie mikroświat spowity dymem papierosowym. Lubię czasem zagrać mniejszą rolę, ale taką, którą się zapamiętuje. Zresztą "Belfra" też napisali literaci. To dobrze, że pisarze znowu współpracują z filmowcami. Kiedyś tak właśnie było. Konwicki, Głowacki czy Dygat pisali scenariusze do filmów.

Czytuje pani kryminały?

- Nie. To paradoks, bo zagrałam w trzech kryminałach, ale za ich wersjami książkowymi nie przepadam.

W Polsce to teraz modny gatunek. Zdominował kino i telewizję.

- Może nastąpił przesyt filmów i seriali tzw. lifestyle'owych, opowiadających o wyidealizowanej Warszawie, o pięknych, młodych i bogatych, którzy borykają się z problemami sercowymi. Ciężko już było odróżnić jeden serial od drugiego. Być może ludzi zaczęły nurtować inne problemy. W "Pakcie" i "Prokuratorze" nie chodzi tylko o zbrodnie, te historie są zbudowane na jakimś micie. W pierwszym są odniesienia do Starego Testamentu, padają pytania o ofiarę, winę i gotowość do poświęcenia. Może czas sobie zadać głębsze pytania, niż tylko dokąd idziemy na kawę.

Wspomniała już pani o "Belfrze". Pani bohaterka pracuje z dziećmi w małym miasteczku i nawiązuje relację z tytułowym nauczycielem.

- Między tymi bohaterami jest rodzaj przyciągania. Nauczyciel z Warszawy grany przez Maćka Stuhra podejmuje pracę w małomiasteczkowej szkole. Pochodzę z małej miejscowości i wiem, że w takiej społeczności nowa osoba zawsze budzi zainteresowanie, ekscytację. Moja bohaterka żyje trochę uśpionym życiem i chce się zaprzyjaźnić z tym interesującym człowiekiem z lepszego świata. Początkowo współpracują, pomagają sobie. A potem sprawy się komplikują.

Jak się pracuje z Łukaszem Palkowskim, jednym najpopularniejszych obecnie reżyserów?

- To, że właśnie on reżyseruje, było jednym z argumentów za przyjęciem roli w "Belfrze". Wcześniej nie mieliśmy okazji współpracować. Łukasz ma taką dziecięcą energię, która pozytywnie działa na innych w pracy. Zwłaszcza nad serialem, przy którym łatwo o znużenie. Prawie nigdy nie jest zmęczony, nie marudzi, nie czepia się bez sensu. Stawia wszystkich do pionu. Pracuje z dużą grupą bardzo młodych aktorów i świetnie ich prowadzi. Jest znakomicie przygotowany.

I ma dobry scenariusz.

- Tak, autorstwa Jakuba Żulczyka i Moniki Powalisz, a więc znowu pisarzy. "Belfer" ma dzięki nim oryginalną formę, tajemnicę oraz konsekwentny pomysł zamknięty w dziesięciu odcinkach.

Pierwszy raz gra pani z Maciejem Stuhrem.

- To nieprawdopodobne, bo i z teatru, i prywatnie znamy się od lat. Taka znajomość czasem pomaga w pracy, czasem przeszkadza. Ciężko dać się zaskoczyć, wykreować coś nowego dla partnera, znamy swoje stany i miny na pamięć. Ale to też usprawnia pracę, zwłaszcza w serialu. Nie tracimy czasu na przełamywanie lodów i poznawanie się.

Ważną rolą jest też ta w "Bez tajemnic". Gra pani samotną kobietę, która nie może się pogodzić z tym, że nie założyła rodziny. Często porównywano ją do pani życia osobistego, słusznie?

- Nie zaprzeczam. To była wyczerpująca psychicznie rola, która przyszła do mnie w bardzo odpowiednim momencie, ale dała rodzaj oczyszczenia. Doskonale rozumiałam bohaterkę i głęboko się w niej zadomowiłam. Bardzo dobrze to wspominam, również jako fajny początek współpracy z HBO.

Kiedyś bała się pani romansu z telewizją. Teraz już nie?

- Miałam na myśli młodych aktorów i ich kariery. Kiedy ktoś nie jest jeszcze znany z teatru czy z filmów, może łatwo zostać serialowym aktorem. Kiedy zaczynałam pracę, prawie nie było seriali, a jak już, to w rodzaju "Sławy i chwały" Kazimierza Kutza, w którym zagrałam. Nie było tyle pokus telewizyjnych. Jak ktoś już zbuduje markę i nazwisko poza telewizją, nie musi się obawiać, że seriale mu zaszkodzą. Zwłaszcza, jeżeli propozycja jest ciekawa. Zagrałam w trzech serialach, ale "Belfer" będzie miał premierę dopiero za rok, nie ma więc ryzyka przesytu. W tym sezonie zagrałam też w trzech filmach fabularnych: "Córkach dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej, "Zjednoczonych stanach miłości" Tomka Wasilewskiego i "Gwiazdach" Jana Kidawy-Błońskiego. Kiedy będą wchodziły do kin? To nie zależy ode mnie.

Jest pani bardzo znaną aktorką, ale telewizja daje jeszcze inny poziom popularności.

- Nie mam poczucia, i mówię to bez kokieterii, że jestem bardzo znaną aktorką. Może w Warszawie, w pewnych kręgach jestem rozpoznawalna. Nie mam stresu związanego z nadmierną popularnością. Jeżdżę po mieście tramwajem, zakupy robię bez obstawy i normalnie funkcjonuję. Paparazzi czasem się zdarzą, ale ile można fotografować kobietę na rowerze.

Zdarza się pani mówić o swoim życiu osobistym, ale w subtelny sposób.

- Tak, mówię, ile chcę, i w zależności od medium, dla którego się wypowiadam. Są rzeczy, o których nigdy w życiu nie będę rozmawiać z mediami. Ale zawsze pretekstem do wywiadu musi być praca.

Gra pani też w teatrze, we "Francuzach" Warlikowskiego. Jest pani w rozjazdach. Skąd pani czerpie siłę do tego wszystkiego?

- Czasem jak wstaję rano, to chcę na emeryturę! Ale są trudniejsze profesje, np. chirurg czy górnik. Czuję się uprzywilejowaną osobą, bo uprawiam zawód z wyboru i z niego żyję. I on nadal sprawia mi przyjemność. Poza tym wiem, że ten intensywny moment minie, będę mogła wtedy odpoczywać.

Czy zdarza się pani po jakiejś trudnej roli odpoczywać, grając w lżejszym repertuarze?

- Gramy teraz z Mają Ostaszewską w "Upadłych aniołach", klasycznej angielskiej farsie, czyli lekki repertuar. To jak detoks, przynosi mnóstwo radości. Ale ten spektakl kosztował mnie też wiele trudu, bo nie mam doświadczenia w repertuarze komediowym. Częściej gram w mrocznych, trudnych spektaklach.

I jak się pani czuje w komedii?

- Bardzo dobrze! Udowodniłam, że nie jestem tylko od płakania na scenie i od samobójstwa. Z wiekiem znalazłam w sobie dużo dystansu. Chcę się trochę powygłupiać i pośmiać z siebie samej.

Ekranizacja "Ciemno, prawie noc", w której zagra pani główną rolę, raczej zabawna nie będzie. Kiedy rozpoczynają się zdjęcia?

- Zdjęcia zimowe już w tym roku. Główny okres zdjęciowy latem przyszłego roku.

Już pani myśli o roli? Czytała pani książkę Joanny Bator?

- Już myślę o tym, że muszę zacząć biegać! Czytałam książkę zupełnie prywatnie, kiedy nie miałam pojęcia, że zostanie zekranizowana. Już wtedy widziałam, że to świetny materiał na film. Chociaż trudny, wielowątkowy, mroczny, przerażający. Wierzę, że Borys Lankosz [reżyser ekranizacji] uchwyci ducha powieści i jednocześnie naznaczy film własnym stylem i wrażliwością.

Nie ma pani wrażenia, że mężczyźni mają w polskich kinie i telewizji więcej do grania?

- Mają. I nie dotyczy to tylko Polski. W szeroko pojętej sztuce generalnie jest więcej męskich bohaterów. To wynika z historii kultury.

I nie ma się co buntować?

- Chyba nie ma sensu. Ja i tak zagrałam bardzo wiele jak na taki układ kulturowy, głównych ról kobiecych. Miałam szczęście pracować z reżyserami, którzy w centrum fabuły osadzali kobiety. U Lankosza w "Ciemno, prawie noc" będzie podobnie.

Straszono panią, że po czterdziestce nie będzie ról dla aktorek?

- Mnie straszono wiele razy. Kiedy miałam 23 lata i dostałam w Gdyni nagrodę za rolę w "Pokuszeniu", mówiono mi, że już nic nie zagram, bo jest taka klątwa. Nie spełniła się. A życie - jak pory roku - toczy się cyklicznie. Raz jest lepiej, raz gorzej.

***

Magdalena Cielecka w nowych serialach

"Pakt" - (Ewa)

Żona Daniela Grodeckiego oskarżonego przez dziennikarza śledczego Piotra o defraudację ogromnych pieniędzy. Ewa staje się ofiarą układu, którego nie rozumie. Usiłuje uchronić syna przed zagrożeniem.

"Prokurator" - (Ewa Sidlecka)

Patolog. Nonszalancka, intrygujaca, nie rozstaje się z papierosem nawet w prosektorium. Bardzo kompetentna, uważna i wygadana. Nawiązuje z prokuratorem Prochem ciekawą relację.

"Belfer"

Fabuła jest owiana tajemnicą. Wiadomo, że bohaterka Cieleckiej będzie mieszkanką małego miasteczka i nawiąże skomplikowaną znajomość z nowym nauczycielem (Stuhr). Premiera jesienią 2016 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji