Artykuły

Waldemar Kownacki: Nie miałem szczęścia do filmów

- Kiedy wyrugowano Adama Hanuszkiewicza z Narodowego, również odszedłem z teatru. Złożyłem wymówienie tego samego dnia w którym dowiedziałem się, że został usunięty z funkcji dyrektora - mówi Waldemar Kownacki, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Jest zapalonym żeglarzem, a na studia trafił przez przypadek. Pracował jako stolarz, przez chwilę był także kaskaderem i ledwie uszedł z życiem. Dla śp. Gabrieli Kownackiej, swojej przyszłej żony, szył sukienki i obdarowywał ją niebanalnymi prezentami.

Nie przemęcza się pan za bardzo? Ma pan dzisiaj (rozmawialiśmy w czwartek - red.) próbę od godz. 18 do późnego wieczora.

- Nie jest to bardzo męczące. W "Kordianie" Jana Englerta, którego przygotowujemy w Teatrze Narodowym na 250. rocznicę jego powstania, występuje cały zespół aktorski. Gram m.in. kardynała. Wszyscy razem jesteśmy na scenie.

I jest fajnie?

- A wręcz świetnie! Integracyjnie jest to bardzo pozytywne, co dzisiaj to rzadkość, by ludzie przebywali ze sobą dłuższy czas w jednym miejscu i rozmawiali ze sobą.

Dzisiaj każdy jest zabiegany. Aktorzy dzielą życie między teatrem, serialem i filmem.

- Kiedyś mieliśmy więcej czasu. Po próbie w teatrze wychodziliśmy gdzieś razem. Niekoniecznie trzeba było jakąś wódeczkę wypić, ale można było zwyczajnie pogadać.

Wie pan, ile lat 17 listopada minie od pańskiego debiutu na deskach teatru?

- (chwila zastanowienia) Ze trzydzieści kilka...

42 lata.

- 42 lata?!

Tak, zadebiutował pan w 1973 roku. Zaskoczyłem pana?

- Faktycznie... Początki były...

Trudne?

- Dosyć śmieszne. Nie mówiąc już o tym, że otwieraliśmy naszym dyplomem Teatr Mały w Warszawie (był sceną kameralną Teatru Narodowego, działał w latach 1979-2003 - red.) wspólnie z Adamem Hanuszkiewiczem (był wtedy dyrektorem Teatru Narodowego - red.), Anią Chodakowską, Wiktorem Zborowskim, Mieciem Hryniewiczem. Fajna ekipa. To było niesamowite. Zamiast teatru miała być tam (teatr mieścił się w podziemiach kina Relax z holem wejściowym w Domu Towarowym Junior przy ul. Marszałkowskiej 104/122 - red.) knajpa czy coś. Adam Hanuszkiewicz miał jednak mocną pozycję i zawalczył. Miałem zaszczyt grać w pierwszym i ostatnim przedstawieniu w tym teatrze. Został rozparcelowany pomiędzy różnych właścicieli. Ta piwnica do dzisiaj stoi pusta. Szkoda... W ogóle moje początki z aktorstwem były śmieszne.

Proszę kontynuować.

- Z moim przyjacielem mogliśmy zostać w Warszawie, ale mieliśmy inne pomysły. Na przykład myśleliśmy o założeniu teatru w Zakopanem. Oczywiście to się nie udało. Pojechaliśmy do Koszalina i tam spędziliśmy pierwsze dwa lata. Również pamiętam pierwszy i ostatni dzień w tym mieście. Kolega pojechał do Gdańska, a ja wszystkie rzeczy spakowałem w małym, wojskowym plecaku. Nie miałem pracy i mieszkania. Pomyślałem: "Jestem wolny, mogę wszystko". To był rewelacyjny moment (śmiech).

Wszystkie role panu odpowiadały?

- Tak. Miło wspominam okres w Teatrze Studio z Jurkiem Grzegorzewskim. Piękny teatr, piękne przedstawienia i ta osobowość Grzegorzewskiego. To temat na oddzielną rozmowę.

Pytam, bo rzadko można oglądać pana w filmach.

- To prawda. Nie miałem jakoś specjalnie szczęścia do filmów. Weźmy na przykład "Czwartki ubogich" (Waldemar Kownacki zagrał w nim

główną rolę doktora Jerzego Nowackiego - red.), który reżyserował zmarły niedawno Sylwester Szyszko. Ten temat leżał na półkach i przez lata nie można było go ruszać. Później, nagle, okazało się, że możemy ten film nakręcić, bo władza zaczęła odpuszczać. I co? I przyszedł sierpień 1981 roku. W trakcie zdjęć! Powiedziałem kolegom: "Ludzie, co my robimy? To już jest przecież nieistotne".

Tych pechowych sytuacji było więcej. Jak przy filmie "Na srebrnym globie" Andrzeja Żuławskiego z 1987 roku.

- No właśnie! Mieliśmy nakręcone 60 proc. filmu. I niejaki Wilhelmi, niemający nic wspólnego z aktorem, nie dopuścił do dalszej realizacji. To była wręcz jednoosobowa kolaudacja. Później okazało się, że Niemcy chcieli wyłożyć pieniądze i dokończyć ten film. Na to również nie pozwolili, bo nie i już. Postsynchrony robiliśmy dopiero po 11 latach! W miejscu niedokończonych scen, w tzw. czarnych dziurach, brzmiał komentarz reżysera. Film był puszczany w kinach studyjnych, ale nie miał szansy na większą publiczność.

A pan w roli kaskadera? Był pan ciągnięty po ziemi na linie przywiązanej do konia... To musiało boleć!

- Oj, to była straszna głupota z mojej strony. Marian Gańcza, szef kaskaderów i fantastyczny jegomość, szybko oduczył mnie tej głupoty. A tak w ogóle to mnie na to namówili. Byłem wtedy młodym, sprawnym człowiekiem. A na koniu również siedział człowiek, który nie potrafił jeździć, i też został namówiony przez producentów. To było bardzo, bardzo niebezpieczne. Ten koń w pewnym momencie przeskoczył przez jakiś duży kamień, ja intuicyjnie podskoczyłem nad tym kamieniem. W pewnej chwili lina się rozwiązała, a koń przeskoczył przez wielki płot. Na tym płocie na pewno bym już został. To, że nie straciłem wtedy życia, to był cud. Gańcza mówi do mnie: "Zobacz, koń ciągnął cię po tej ziemi, jak zwykłego człowieka. A tu trzeba udawać, ruszać się, wić. To musi być teatralne i widowiskowe. Poza tym kaskader dostaje za to pieniądze, a ty nie". Kukłę mogli przyczepić i efekt byłby taki sam.

Mało udziela pan wywiadów...

- No tak.

Ceni pan sobie prywatność czy po prostu nie lubi pan sławy?

- Niespecjalnie lubię za dużo mówić. Jestem żeglarzem i wolę wyciszenie. Powiem panu, że ceniłem sobie, kiedy w teatrze mogłem wziąć roczny bezpłatny urlop i udać się w daleki, wspaniały rejs. Myślę, że są mądrzejsi ode mnie ludzie, którzy mają więcej do powiedzenia. I niech sobie mówią, ja wolę zakasać rękawy i coś pożytecznego robić.

Jest pan nietypowym aktorem.

- Dlaczego?

Nie patrzy pan na ten zawód w ten sposób, że nic innego w życiu nie potrafiłby pan robić.

- Zdecydowanie. Kiedy wyrugowano Adama Hanuszkiewicza z Narodowego, również odszedłem z teatru. Złożyłem wymówienie tego samego dnia w którym dowiedziałem się, że został usunięty z funkcji dyrektora. Zająłem się stolarstwem, na którym trochę się znam. Wyremontowałem i zrobiłem kilka łódek w życiu. Urządzałem też ludziom mieszkania w drewnie. Miałem narzędzia, zajmowałem się tym kilka lat i to również była ciekawa przygoda. Żadna praca nie hańbi. Tym bardziej, że mam zdolności manualne, a w drewnie zawsze coś fajnego można zrobić. Nie było mi przykro, że gram na scenie.

Dzisiaj mało który nastolatek wie, czym jest szkutnictwo.

- Odpowie, że to może jakaś francuska nazwa czegoś. Z moim synem Frankiem wyremontowaliśmy ostatnio starego, pięknego ramblera. Praktycznie stworzyliśmy ten jacht od nowa. Z bratem ze Sztokholmu przyprowadziliśmy ponadto stary jacht mahoniowy. Piękny jest, a ma z 60 lat. Także jest trochę roboty w wakacje.

W dzieciństwie i młodości był pan urwisem.

- No, trochę dałem czadu rodzicom. Ucieczki z domu z siostrą. Sam fakt, że byłem w pięciu ogólniakach, już o czymś świadczy.

W Grajewie, gdzie się pan urodził, albo w okolicach?

- Moje siostry urodziły się w Gdańsku, ja z bratem w Grajewie, ale nigdy tam nie mieszkaliśmy. Wiadomo, że po wojnie wiele rodzin miało różne problemy. W Ełku chodziłem do podstawówki, a później z powrotem zamieszkaliśmy w Gdańsku.

Dlaczego uciekał pan z domu z siostrą?

- Z radości i poczucia wolności! Miałem wspaniałych rodziców, rodzeństwo i to nie był wyraz jakiegoś buntu.

Zamarzyliście z siostrą, że pojedziecie do Krakowa. Dodam tylko, że pan był wtedy w przedszkolu, siostra w podstawówce.

- Oczywiście nikt by nas nie wpuścił do pociągu. Uciekliśmy, nie było nas w domu prawie całą noc. Całą noc byliśmy pod jakimś drzewem i wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy w Krakowie.

Domyślam się, co przeżywali pana rodzice.

- Uuu... Chociaż to były zupełnie inne czasy. Drzwi od domu zamykało się, kiedy się z tego domu gdzieś wyjeżdżało. Pamiętam, że pewnego dnia do naszego domu przyszła Marysia Król. To była stara kobicina w chustce. Usiadła w kuchni, popłakała się, skorzystała z łazienki i... została na kilka lat. Później pozbierała się i pojechała na pielgrzymkę. I już więcej się nie spotkaliśmy.

Od zawsze myślał pan o aktorstwie?

- A skądże. Mnie samego zaskoczyła szkoła teatralna, to był przypadek. Bardziej interesowała mnie fizyka. Wiedziałem jednak, że ten pomysł nie wypali. Musiałbym wyjechać z kraju, żeby na poważnie to potraktować, a takiej możliwości nie było. Myślałem sobie, że może pójdę na AWF. I z takim zamiarem pojechałem do Warszawy, ale złożyłem papiery na aktorstwo. Komisja się śmiała podczas egzaminu. Robiłem głupoty, bo nie bardzo się na tym znałem. Dostałem się za pierwszym razem.

Na studiach kochały się w panu ponoć wszystkie koleżanki.

- E, bez przesady. W szkole było dużo fajnych facetów. Jedno mogę powiedzieć, że całe studia to były piękne czasy. Trafiliśmy na niesamowitych ludzi, zgraliśmy się, nie było żadnej konkurencji. I mieliśmy dużo swobody, nie przepracowywaliśmy się za specjalnie. Mieliśmy świetnych profesorów, jak Tadeusz Łomnicki. Różni ludzie próbowali postawić nas na nogi, bo byliśmy trochę zbuntowani.

Na przykład?

- Nie chcieliśmy wymawiać przedniojęzykowego "ł". Wtedy to był już przeżytek. Moja babcia urodziła się na Grodzieńszczyźnie, chodziła do jednej szkoły z Wołejko (Bolesław, ksiądz, inicjator budowy kościoła i wieloletni proboszcz parafii Matki Boskiej Szkaplerznej w Druskienikach - red.). U niej ta piękna wymowa była naturalna. A nam wciskano, żebyśmy sztucznie mówili: "Biała kobyla po słomie chodziła"... (śmiech) Jedną z katedr nazywaliśmy katedrą dykcji i oni nas od czci i wiary odsądzali. Chcieli nas pewnie wyrzucić ze szkoły, ale w końcu na naszym stanęło.

Ewa Ziętek powiedziała w jednym z wywiadów, że na studiach szył pan dla śp. Gabrieli Kownackiej, swojej przyszłej żony, sukienki. I wręczał pan swojej wybrance jako prezent dachówkę czy kawałek rynny, bo inne byłyby banalne.

- (śmiech) Zdarzało się, to prawda. Szyć nauczyłem się dzięki babci, miała w domu starą, nożną maszynę. To były biedne czasy, więc ciągle coś nam szyła, poprawiała. Szyłem sobie spodnie. I kolegom, za flaszkę. Zabawnie było, bo wiadomo, co przy tym się działo. Studenckie życie!

Nadal pan żegluje?

- Oczywiście. Nie wyobrażam sobie wakacji bez żagli. Wypływam na jeziora mazurskie, bo, niestety, nie mam czasu na dłuższe wyprawy. Nadszedł czas, że powoli przechodzę na emeryturę, chociaż nie zamierzam jeszcze rozstawać się z teatrem. Póki mnie będą chcieli, to będę pracował, bo fajnie jest coś robić. Jednak może na emeryturze będę miał więcej czasu na żeglowanie. Na wodzie również przytrafiały się różne sytuacje, ale nigdy nie czułem lęku. Olbrzymi szacunek i pokorę dla wody trzeba jednak mieć. I kiedy ktoś mi mówi, że walczył ze sztormem, to opowiada bzdury. Z żywiołem nie da się walczyć, trzeba umieć się dostosować.

Dlaczego nie został pan żeglarzem?

- Nie wiem. Ja mam taki dziwny charakter, bo nie zostałem też sportowcem, chociaż warunki i możliwości miałem. Biegałem przez płotki, skakałem wzwyż, uprawiałem judo, kajaki, koszykówkę, piłkę ręczną. Kiedy jednak osiągałem dobry wynik, to przestawało mnie to interesować. Nie zależało mi na poprawianiu tych sekund i centymetrów. Mój syn Franek ma podobny charakter.

Ale jakby zdobył pan medal olimpijski, to miałby pan dzisiaj niemałą emeryturę olimpijską.

- I całą tę emeryturę wydałbym na leczenie. Dzisiejsi sportowcy to zawodowi gladiatorzy. Coś strasznego.

Kupił już pan sobie w końcu telewizor?

- (śmiech) Syn dał mi w prezencie, bo był mu niepotrzebny. Bardzo rzadko włączam ten telewizor.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji