Molier w operetkowo-estradowej konwencji
TEGOROCZNY sezon teatralny otworzyła w teatrze przy Wałach Chrobrego literatura współczesna i niektórzy widzowie przypuszczali, że nie jest to przypadek, że szczeciński teatr z przymiotnikiem współczesny w nazwie opowiedział się za tematami aktualnymi na swej scenie. Tymczasem po "Kop-ciuchu" Głowackiego i "Kamiennym niebie" Krzysztonia sięgnięto po "Mieszczanina szlachcicem" Moliera.
Ile razy na scenie pojawia się utwór sprzed kilku stuleci, jego oglądaniu muszą towarzyszyć pytania o celowość wystawiania takich dzieł, o intencje twórców spektaklu. Moliera gra się dla kilku powodów. Jest to po prostu dobra literatura, sprawdzająca się na scenie, a wiele charakterystycznych postaci z jego komedii wciąż może jeszcze zabawiać widzów. Gra się też Moliera dla społecznej edukacji, dla przypomnienia o ludzkich przywarach, które są ponadczasowe i żadna rewolucja ich jeszcze nie przekreśliła.
"MIESZCZANIN SZLACHCICEM" powstał na żądanie króla Francji z wyraźną sugestią zabawienia dworu tańcem śpiewem i ... "tureckiej ceremonii". Najwięcej kłopotu Molierowi sprawiło wprowadzenie do utworu owej "tureckiej ceremonii". Trudność polegała na tym że epizod ten miał korespondować z ówczesnymi wydarzeniami politycznymi. Otóż Francja nawiązała żywe stosunki z Turcją do Wersalu przybył ambasador turecki Soliman który został przez Ludwika XIV przyjęty w wielkim dworskim blasku. Niestety Soli-man niczym co francuskie nie zachwycał się i z tego powodu naraził się królowi, który postanowił się zemścić na Turku, ośmieszając go i jego państwo w komedii. Motyw "tureckiej ceremonii" wprowadzony został do fabuły o mieszczaninie marzącym o podniesieniu go do stanu szlacheckiego do stanu nie tyle uprzywilejowanego, ile żyjącego piękniej mądrzej, potrafiącego swej bezużyteczności jak i wadom dopisać filozoficzne uzasadnienie.
"Mieszczanin szlachcicem" ma ponad 370 lat i jeżeli się po ten utwór dziś sięga to przede wszystkim by to nie najlepiej zbudowane dziełko wykorzystać do ukazania reżyserskiej inwencji i aktorskich możliwości.
Szczecińskie przedstawienie w teatrze dramatycznym ma charakter... estradowo-operetkowy. Scenografka Maria Byskiniewicz wypełniła scenę podestami powodując tym samym odrealnienie akcji pozbawiając sztukę miejsca wydarzeń wyraźnie określonego przez autora. W tej mało funkcjonalnej dekoracji (w sposób dość banalny sugerujący pięcie się Jourdaina ku szlachectwu) aktorzy nie tylko mają mało miejsca do gry, ale są przez tak zabudowaną scenę zdeterminowani muszą zachowywać się statycznie operetkowo, gdzie umowność jest jeszcze większa niż w dramacie.
AKCJA pierwszej części toczy się dość ociężale: epizodyczne sceny z nauczycielami muzyki tańca fechtunku i filozofii (mimo czynionych wysiłków ze strony Zbigniewa Witkowskiego, Jerzego Ernza, Jerzego Wasowicza) nużą dłużyznami, leciwym dowcipem. Nawet odtwórca głównej postaci Tadeusz Zapaśnik, aktor o niewątpliwym talencie i wielkiej pracowitości bywa w tej części tylko niekiedy zabawny (szczególnie wówczas gdy nie przypomina siebie z innych sztuk granych wcześniej).
Nad pierwszą częścią zemściła się także konstrukcja utworu, której nie mogli dopomóc wykonawcy gdy sam reżyser nie przyszedł w porę z nożycami skracającymi dłużyzny sztuki.
W DRUGIEJ części reżyser, Krzysztof Zaleski sypnął pomysłami operetkowo-estradowymi jak z rogu obfitości a parodia "tureckiej ceremonii" przeszła wszystkie oczekiwania widzów teatru dramatycznego. Na scenie pojawiły się dzieci w strojach epoki, śpiewacy, tancerki i orszak turecki złożony z autentycznych kulturystów. W szybko zmieniających się scenach na pewno każdy z widzów znalazł coś dla siebie.
W tłumie przebierańców i nagusów królowali Jerzy Ernz tym razem jako Mufti i Tadeusz Zapaśnik, obaj słusznie oklaskiwani za parodystyczne umiejętności Ernz z "cioty" z pierwszej części przeobraził się w niby-Turka, który do dowcipu słownego umiał trafnie dostosować zachowanie na scenie, mimikę, gest. Zapaśnik często przechodzący w tej części na drugi plan dawał widzowi odpocząć od siebie a kiedy pojawiał się na pierwszym planie - bardziej się kontrolował, mniej w nim było powtórek z ról niedawno granych więcej propozycji nowych.
GDYBYM jako widz, miał wybierać między "Kopciuchem" Głowackiego, granym w tymże teatrze, a komedią Moliera - wybrałbym dramat o współczesności, co wcale nie znaczy, że od czasu do czasu nie warto się odprężyć. Na przykład na dobrej komedii.
Dotychczasowa działalność teatru w Polsce utrzymywała mnie w przekonaniu, że teatr integruje wszystkie sztuki, jest ich syntezą, gdyż bierze z każdej to co najlepsze. I wolałbym tej opinii nie zmieniać.