Artykuły

Umarła klasa przemówiła ze szklanego ekranu

"Kantor Downtown" Jolanty Janiczak, Joanny Krakowskiej, Magdaleny Mosiewicz i Wiktora Rubina w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Marta Leszczyńska w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

Instalacja "Kantor Downtown" to nie laurka złożona artyście w setną rocznicę urodzin. To zupełnie nowe spojrzenie na wagę jego dokonań - przez pryzmat opowieści nowojorskich twórców awangardowych.

W szkolnych ławkach, pod światłem gołych żarówek, siedzą staruszkowie ubrani w trumienne, czarne stroje - "Bliscy śmierci, niektórzy już umarli", jak ich określa reżyser. Jego bohaterowie ożywają nagle przy dźwiękach sentymentalnego walca François. Są niczym niesforne dzieci. Oddają się niepoważnym wybrykom, dziwnym paradom po sali, wyrywają się do odpowiedzi podczas wciąż przerywanych lekcji. Taką "Umarłą klasę" Tadeusza Kantora pamiętamy jeszcze z lat 70. Kolektyw twórców instalacji "Kantor Downtown" - Jolanta Janiczak, Joanna Krakowska, Magdalena Mosiewicz i Wiktor Rubin - bierze na warsztat słynny spektakl, zapraszają widzów do podobnej przestrzeni, ale umieszczają w niej zupełnie innych bohaterów.

Zamiast staruszków, miejsca w ławkach zajmuje dziewięć telewizorów. Monitory kolejno włączają się i gasną. Pojawiają się na nich twarze dwunastu uznanych w Stanach twórców awangardowych, którzy mieli okazję poznać Tadeusza Kantora, zobaczyć na scenie za oceanem jego spektakle.

Ich opowieści to dobrze wyreżyserowany dokument, który doskonale pokazuje fenomen artysty, ale bez egzaltacji i zbędnej mitologizacji. To kolaż często zaskakujących wspomnień i wrażeń ludzi, którzy jak Kantor nie bali się eksperymentu na scenie, ale w zderzeniu z jego twórczością byli autentycznie porażeni. - To był klaun. Miał w sobie coś z Chaplina - śmieje się Lola Pashalinski. - Przecież to teatr o Holokauście - wtrąca Lee Bruer. - To ma coś wspólnego z japońskim teatrem tańca butoh - mówi Linda Chapman. - Nic nie rozumiałem, bo spektakl był po polsku, ale płakałem, gdy go oglądałem. Nie mogłem się otrząsnąć przez kilka dni - opowiada Ozzie Rodriguez. - Co on wyprawia? - myślałam. Chodzi po scenie, przestawia aktorów, krzyczy w czasie spektaklu. Był przerażający, ale to był prawdziwy autor - mówi Penny Arcade. - Zastanawiałem się, dlaczego wszystko na scenie jest czarne i białe. Czy taka jest Polska? - wspomina George Ferencz. - Potem pojechałem do Polski i okazało się, że w sumie to tak - ta bezbarwna wódka w kieliszkach i góry czarnego węgla na każdej ulicy.

Wszystko to składa się na niezwykły wizerunek artysty i stanowi nieznany dotąd kontekst dla jego sztuki. Autorzy spektaklu nie ograniczają się jednak do wspomnień o Kantorze. Rozmawiając o pracy, karierze, celach i światopoglądzie artystów tamtych czasów, trafnie zauważają, że generacja ludzi, którzy tworzyli awangardowy nowojorski teatr, dziś jest formacją odchodzącą w przeszłość. Dziś oni są "Umarłą klasą" w kantorowskich szkolnych ławkach. To dobra metafora, ale słabo wykorzystana. W drugiej części spektaklu wszystko sprowadza się do smutnej refleksji o instytucjonalizacji teatru i rządzącej nim ekonomii, która nie pozwala artystom na sztukę niezależną czy godne utrzymanie. Nie udał się eksperyment, w którym Marta Malikowska wypisała na nagim ciele wysokość kolejnych swoich pensji. Gdy publiczność zaczęła dopisywać sumy swojego wynagrodzenia, okazało się, że gdzie indziej zarabia się równie skromnie, a całkiem dobre zarobki mają i przedstawiciele świata kultury. To jedyna wada "Kantor Downtown".

Na brawa zasługują aktorzy - Grzegorz Artman i Marta Malikowska. Artman jest na scenie doskonałym Kantorem. Jego przenikliwe spojrzenie, zmarszczone czoło, sposób podpierania głowy, nerwowy krok i agresywna gestykulacja to jak oglądanie legendarnego twórcy teatru na starych nagraniach. Świetna jest Malikowska. W pierwszych scenach jest bezwładnym manekinem, o nieruchomej twarzy, kukłą szarpaną i sterowaną przez Kantora. Wreszcie staje się artystką, wciąż żywą, o prawdziwym ciele i emocjach, o realnych potrzebach i silnym głosie, by o nich mówić. Aktorka przekonuje w obu wcieleniach.

Uznanie należy się twórcom za bardzo dobry montaż wywiadów. Mistrzowska jest jedna z pierwszych scen, kiedy Artman staje przed "klasą monitorów" i wymachując wskazującym palcem pyta głośno: "Co wiemy o królu Salomonie?". Odpowiedzią jest komiczna, szybka sekwencja zmieniających się obrazów wyrwanych z kontekstu min i dziwnych gestów. To majstersztyk sztuki montażu. Przez cały czas mamy wrażenie naturalnej sytuacji rozmowy, jakby bohaterowie instalacji nie przemawiali z ekranu, ale rzeczywiście spotkali się w jednej sali i dyskutowali ze sobą. Sprawia to, że bogaty materiał zebrany przez twórców inscenizacji autentycznie angażuje publiczność, która ani przez chwilę nie zastanawia się, czy nie lepiej było pójść na film dokumentalny do kina.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji