Artykuły

Prywatna sprawa Gałkiewicza

Gdynia zasługuje na dobry teatr, ale przez wiele lat go nie miała, co zabrzmi może trochę dziwnie dla widzów oswojonych z legendą wielkich musicali Jerzego Gruzy - od {#re#15381}"Skrzypka na dachu"{/#} po {#re#24722}"Nędzników"{/#}. Rzecz w tym, że te spektakle powstały w Teatrze Muzycznym (nie tylko z nazwy), my zaś mówimy o Dramatycznym (który pod dyrekcją Krzysztofa Wójcickiego przybrał znacznie skromniejsze miano Miejskiego). Zasługująca na dobry teatr Gdynia nie miała szczęścia z wielu powodów. Choć to tutaj (głównie) zaczynał powojenną działalność Iwo Gall pod szyldem Wybrzeża, to jego teatr (skądinąd stara, drewniana buda) palił się dwukrotnie, po czym przez wiele lat teatru dramatycznego w Gdyni jakby nie było. Powrócił w skromnej formie, w 1959 r., jako objazdowy Teatr Ziemi Gdańskiej, początkowo niechciane dziecko Teatru Wybrzeże, potem twór samodzielny, przeżywający różne wzloty i upadki. Powiedzmy od razu, że upadków było znacznie więcej.

Miał swoje lepsze okresy (zwłaszcza za dyrekcji Zbigniewa Bogdańskiego) i pamiętne przedstawienia (przede wszystkim Andrzeja Markowicza), ale ciążyła zawsze nad tą sceną jakaś niezniszczalna aura prowincjonalności, której zaradzić nie mogły ambicje kolejnych dyrektorów, wysoki poziom repertuaru czy dopingująca konkurencja możnego rywala zza miedzy. Decydował oczywiście zespół (jak często w teatrze), a jaki był zespół w Dramatycznym, każdy widział.

Nowe czasy (dla wielu teatrów zabójcze) dla Gdyni okazały się czasem szansy. Kolejnych, dość przypadkowych dyrektorów (wśród których był i Bohdan Poręba) w 1991 zastąpił na dyrekcyjnym stołku Krzysztof Wójcicki, dramaturg, krytyk, wieloletni kierownik literacki tegoż teatru - i raptem okazało się, że wszystko jest możliwe. Przebudowa foyer, ściągnięcie znanych reżyserów, zdobycie dotacji na superprodukcje typu "Księgi Krzysz­tofa Kolumba" {#au#345}Claudela{/#}, otwarcie kawiarni, salonu literackiego, kabaretu itd. Cóż, nie bez powodu Wójcicki zmienił nazwę teatru na Miejski. To jest teatr Gdyni. A nawet coś więcej niż teatr - ośrodek kultury, placówka edukacyjna, miejsce towarzyskich spotkań.

Pięknie. Wzorowy i optymistyczny przykład współpracy placówki artystycz­nej z samorządem lokalnym. Trzeba ją jeszcze było (jak się dziś mawia) "przełożyć" na prawdziwy teatr. Zajęło to Wójcickiemu dobre dwa sezony, ale mam wrażenie, ze wreszcie się udało. Gdyby było inaczej, nie pisałbym tego tekstu.

Wójcicki zmieniał bowiem nie tylko budynek i jego funkcje, zmieniał również zespół. Obecny, poszerzony o zdolną młodzież i podebrane z konkurencji indywidualności, jest już chyba w stanie grać przedstawienia o poziomie wyrastającym ponad lokalne miary. Dowodem na to "Ferdydurke" {#au#405}Gombrowicza{/#}.

Oczywiście - z perspektywy Warszawy czy Krakowa trudno tę premierę uznać za oszałamiający sukces. Waldemar Śmigasiewicz reżyserował ten tekst już wcześniej (ostatnio w Teatrze Powszechnym w Warszawie), kon­kurencja innych inscenizacji też jest niemała. A jednak gdyńska Ferdydurke jest wydarzeniem o wymiarze ponadlokalnym. Proszę mi darować pewną emfazę, ale miałem poczucie, iż wraz z tą premierą rodzi się nowy teatr. W czasach, gdy tak wiele teatrów umiera - to chyba niemało. Być może zdecydowały wcześniejsze wprawki reżysera na tekście, być może wyjątkowa mobilizacja zespołu. Efekt jest widoczny. Gdyński spektakl to przedstawienie zwarte, logiczne, precyzyjnie zagrane. Co prawda Śmiga­siewicz preparuje oryginalny tekst bez litości, wyrzucając wiele, a czasem może nawet za wiele (szczególnie żal braku Filidora i Filiberta), ale nie można mu odmówić instynktu dramaturgicznego - z tekstu powieści wykroił zgrabną trzyaktowkę z prologiem, która ma początek, koniec i w sumie dość zrozumiałą akcję. Nie ma tu intelektualnych brewerii, ani zabierających czas estetyzmów. To Gombrowicz, który "da się zrozumieć". Brzmi to pewnie trochę bluźnierczo. Trudno - brnijmy dalej. Jest to Gombrowicz

na "miarę Gdyni", trochę edukacyjny, nieco ułatwiony, czasem przeszarzowany. Nie groteskowy - po prostu komediowy. Ale nie radziłbym lekceważyć "miary Gdyni", która wedle liczących się wskaźników ekono­micznych jest najbogatszym miastem Polski. A przez to i tyglem doświadczalnym. Albo tu właśnie powstanie prawdziwa klasa średnia, która będzie chciała chodzić do teatru, albo wkrótce wszyscy razem znajdziemy się w panopticum osobliwości - reżyserzy, krytycy, teatromani. Poza aktorami, którzy znajdą zatrudnienie w telewizyjnych soap-operach.

A zatem to, co wydaje się przyganą, może w istocie być komplementem, a to, co pachnie ironią - dowodem szacunku. Rzecz w tym, by "zna(ć) proporcją, mocium panie". Gdynia naprawdę zasługuje na dobry teatr, pod warunkiem, ze nie będzie to teatr nadto ułatwiony. Pierwsza premiera sezonu - {#re#14184}"Listy miłosne",{/#} w których Wrzesińska i Olbrychski zmagali się ze sobą nawzajem, znudzeniem widowni i tekstem - wróżyła me najlepiej. Śmigasiewicz jednak znalazł miarę. Prowadzi swego Józia (bardziej świad­ka, obserwatora niż uczestnika wydarzeń) przez kolejne stacje męki: szkołę, dom Młodziaków, dwór Hurleckich - nieco wolteriańskim tropem. Grający gościnnie tę postać Krzysztof Matuszewski jest wyciszony, z góry godzi się na limity roli świadka. Jest go być może trochę za mało, może reżyser nie daje mu szansy, jednak takie ustawienie Józia stwarza nieoczekiwaną szansę reszcie zespołu. Właśnie Zespołu, gdyż prawie me widziałem słabszych i rażących ról w tym spektak­lu (co do niedawna było niemal regułą).

Najlepsze są oczywiście zbiorówki części szkolnej, gdzie do rangi pierwszo­planowej postaci urasta Miętus Mariusza Żarneckiego (który szybko staje się dość logicznym alter ego Józia i bodaj głównym bohaterem całej opo­wieści). Trzeba jednak pamiętać, że znajduje on godnego siebie partnera w Macieju Sykale (Syfon) i wsparcie w reszcie kolegów (m.in. Maciej Gąsio­rek w roli Gałkiewicza). Żarnecki i Sykała - to najciekawsze aktorskie odkrycia tego spektaklu. Reszta zespołu ma do zagrania etiudy i etiudki, pojedyncze sceny czy wejścia - i robi to różnie, choć na premierze bodaj nikt nie przeszarzował. Niewątpliwie zapamiętany będzie Bladaczka Ryszarda Jaśniewicza (tu szarża jest oczywista, ale jak rozumiem, założona), Zuta Brygidy Turowskiej i - zwłaszcza - Zosia Urszuli Kowalskiej.

Co jeszcze trzeba odnotować? "Niezauważalną" (może to i dobrze) sceno­grafię Macieja Preyera, solo na kontrabasie Miszy Hajrulma, a przede wszystkim - dwa fakty na swój sposób niezwykłe. W luksusowym i bardzo ciekawym programie możemy znaleźć przezabawny tekst - pastisz "Dzien­nika" Gombrowicza pisanego na statku, po wypłynięciu z Gdyni latem 1939. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tekst wyszedł spod piorą dyrektora teatru Krzysztofa Wójcickiego, który stara się nie zapominać o tym, że przede wszystkim jest pisarzem i dramatopisa­rzem. I fakt drugi, poświadczający, iż wymienność ról i funkcji jest w Gdyni zdumiewająca. Otóż Mariusz Żarnecki jest nie tylko Miętusem, ale również asystentem reżysera i... inspicjentem! A gra rolę co najmniej drugą. Jak się łączy te funkcje - pozostanie tajemnicą firmy.

Proszę o wybaczenie, ze nie starczyło miejsca na subtelne wywody interp­retacyjne. Kontekst, powiedzmy, społeczny wydał mi się ważniejszy. Wój­cicki, Śmigasiewicz i ich zespół zrobili "Ferdydurke" tak, jakby wzięli sobie do serca słowa profesora Bladaczki. Ten spektakl to "prywatna sprawa Gałkie­wicza". Pewnie nie trafi na Warszawskie Spotkania Teatralne, ale trafia do gdyńskiej publiczności i jest to sukces, który ma swoją miarę. Większą niż 'miara Gdyni".

Od premiery minął tydzień. Słyszę zewsząd, że "to najlepsze przedstawienie w dziejach tego teatru". Miłe. Ale te dzieje jeszcze się nie skończyły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji