Artykuły

Taka mała sztuczka

- Zawsze kiedy piszesz, najważniejsza jest sprawa. Zakładasz, że okaże się ważna choćby dla grupki osób na widowni - mówi Magda Fertacz, dramatopisarka.

Przed nią trzy ważne premiery i pisanie serialu, który na to wszystko zarabia. W domu oprócz artystki mieszkają pies, kot i syn. Pies nazywa się Bunio i wszystkich kocha. Kot Bibi patrzy na życie z dystansem. Syn Antek przygotowuje się do matury i chce zdawać do filmówki. Artystka wolałaby, żeby poszedł na coś konkretnego. Uniknąłby wewnętrznego rozpierdolu, rozgrzebywania traum, rozdrapywania ran, rozbabrania, rozterek, a po wszystkim desperackiego poszukiwania równowagi duchowej. Ale co poradzisz.

Na jej biurku stos książek, tekst "Uriela Acosty" Karla Gutzkowa w niemieckim oryginale, nieskończony tekst "Pussy Acosty" przepisany na nowo przez artystkę, oraz spis bohaterów pewnego popularnego serialu z podziałem na rodziny i pary ze sobą romansujące. "To ja zabiłem starą lichwiarkę - straszy ze ściany Raskolnikow. - To ja zabiłem starą lichwiarkę i jej siostrę Lizawietę siekierą i ograbiłem".

Dlaczego ktoś chciałby zostać artystą, pozostaje dla wielu artystów tajemnicą. Płacą od przypadku do przypadku. Nie wiadomo, z czego to finansować i komu się to właściwie przydaje. I w kółko przerabia się jakieś swoje deficyty.

Magda Fertacz nie może narzekać na brak zajęć, grudzień w kalendarzu ma zapełniony: 9.12 - czytanie tekstu "Pussy Acosta. Wizerunek własny" w Teatrze Żydowskim. To część projektu "Przepisy domowe" Mike'a Urbaniaka, w ramach którego współcześni dramatopisarze reinterpretują żydowską klasykę teatralną. Parę dni wcześniej do kin wchodzą "Autorki", dokument Janusza Mrozowskiego o czterech więźniarkach z Krzywańca, które wspólnie z Fertacz i Łukaszem Chotkowskim przygotowały wstrząsający spektakl "Nikt nie byłby mną lepiej". A jeszcze wcześniej nowojorska premiera "Trash Story", głośnego dzieła Fertacz sprzed paru lat.

Jej teksty chętnie wystawia się na świecie. "Absynt" - w teatrach w Rydze, Mostarze i Tel Awiwie. "Śmierć Kalibana" - w Moskwie i Berlinie. "Trash Story" - ostatnio w Los Angeles. Zdarza się, że o zagranicznych wystawieniach swoich tekstów autorka dowiaduje się przypadkiem, z internetu. - Do Nowego Jorku też nie pojadę - przyznaje, zaciągając się papierosem. - Miałam do wyboru: albo lecę na premierę, albo biorę pieniądze, bo osobnego honorarium dla autora za tekst nie przewidziano w budżecie.

Tłumaczeń jest bardzo dużo, publikowane są w antologiach. A jak już wydane w antologii, to każdy bierze i wystawia. Ile razy można odpisywać na e-maile: "Tak, zgadzam się na nieodpłatne wykorzystanie tekstu w antologii". Albo za 30 złotych. No, czasem za 200. Plus egzemplarz autorski.

"Czuję się lekceważona, poniżana, jak zero się czuję, kiedy wyłączają mi telefon i nie stać mnie na operację rozjebanego kolana - pisała półtora miesiąca temu na Facebooku. - Pisanie, sztuka to nie jest moje hobby, nie jest to rzyganie po rodzinnym obiedzie albo między zmianami w fabryce. Moja fabryka jest w wynajmowanym M2 i szczerze nie przychodzi mi to z łatwością. Drodzy Dyrektorzy Teatrów i Wy ich Zastępcy, to jest praca. Moja praca. Wykonuję ją z pełnym poświęceniem, uwagą, na tyle dobrze na ile mam talentu. I chcę, domagam się, żebyście nie traktowali tego jak nocne hobby pensjonariuszki na detoksie, która w ramach terapii roi sobie, coś tam pisze, co Wy możecie sobie zabrać, nie płacąc, puentując, że zaszczytem jest, że tekst ten tykacie, trącacie, macacie i wystawiacie".

- Ja nie narzekam - mówi, kiedy pytam o ten wpis. - Mam zajebiste życie. Ale nie może tak być. Dyrektor teatru mówi: "Dostaliśmy małą dotację, mamy mały budżet, to jest mały teatr". Mam wtedy ochotę zaproponować, że w takim razie napiszę małą sztuczkę. Taką niedużą.

Z rzeczy, które artystom przychodzą z trudnością: wypełnianie druczków, załatwianie formalności, odnalezienie się w sytuacji, w której cię oceniają, odnalezienie równowagi, stabilne samopoczucie.

Zacznijmy od samopoczucia. - Nie mów, że chcesz gadać o depresji. Gadanie o depresji jest takie tanie... - Fertacz znów zaciąga się papierosem. - Wszyscy się przyznają, wszyscy, kurwa, mają depresję. Jakbym ci powiedziała, że mam psychozę albo schizofrenię i w nocy biegam z młotkiem, to wreszcie by było coś oryginalnego, bo artyści się do takich rzeczy nie przyznają. Tylko depresja i depresja. No, to jest strefa ciemności. Jesteś jednym wielkim lękiem. Masz objawy, jakbyś umierał. Zanika ci tętno, pogotowie cię zabiera, dają zastrzyki. To się nie bierze z zewnątrz. Taki paromiesięczny zjazd może cię zaatakować w chwili, kiedy wszystko wokół jest zajebiste. A tu nagle coś cię ściąga do studni. Lecisz, lecisz i to się nie chce skończyć. Na depresję lekarze psychiatrzy przepisują pastyleczki. Bardzo popularne. Po pastyleczkach, zwłaszcza jeśli się je pomiesza z alkoholem, niejeden delikwent się powiesił na klamce. Jaki jest związek między kreatywnością a byciem pierdolniętym? Trudno powiedzieć. Pewnie spory.

Z formalnościami też nie ma lekko. Artysty nikt nie ubezpieczy, trzeba to zrobić samemu. Jest do tego specjalne okienko, a w okienku pani. Życzliwa i zdziwiona, że artystka co miesiąc denerwuje się tak samo, a przecież to tylko druczek, można się na pamięć nauczyć.

- Za którymś razem pytam ludzi: "Czy państwo też chcieliby podłożyć bombę pod to miejsce?". Ktoś zapytał, czy oglądałam "Dzikie historie". Świetny film! Od razu się atmosfera rozluźniła - opowiada Fertacz.

Są jeszcze oceny, bo artysta jest oceniany bezustannie i przez różne czynniki, a oceny znosi nieprzesadnie dobrze. - Pracujesz cały czas na sobie, to bardzo delikatny materiał. A potem wysyłasz to w świat, żeby gdzieś dotarło. I się zaczyna: najpierw ocenia dyrektor teatru. Jak się spodoba, to nie ma się co cieszyć, bo zaraz do oceniania bierze się reżyser. A potem publiczność. A potem recenzenci. Cały czas jak pod mikroskopem.

A z równowagą jest tak, że niejeden próbował i każdy ma własną receptę. - Ja znalazłam w ayahuasce, jodze i medytacji - przyznaje Fertacz. - Nie patrz tak na mnie. Ayahuascą [substancją psychodeliczną, sporządzaną przez indiańskich szamanów w Ameryce Południowej - przyp. red.] próbuje się leczyć uzależnienia, depresje. Grzybami halucynogennymi też. To jest spotkanie. Coś, czego nie możesz załatwić na psychoterapii, załatwiasz tam. Czujesz jedność z kosmosem, wiesz, że jesteś częścią całości. Rodzaj duchowych poszukiwań. W trakcie rzygasz jak kot. Do wiadra, przy wszystkich. Ktoś obok rzyga, a ty czujesz ulgę.

W przyszłym roku Fertacz napisze dla warszawskiego Nowego Teatru homobajkę. Po co się robi homobajki i co o tym pomyśli zainteresowany teatrem nowy minister kultury? Fertacz odpowiada pytaniem.

- A po co opowiadać o więźniarkach, jak przy okazji "Nikt nie byłby mną lepiej"? A teraz chcemy z Łukaszem Chotkowskim jechać do Konga rozmawiać z kobietami, które są ofiarami gwałtów wojennych. Potem zrobimy o tym spektakl. Po co się to robi? Komu to jest potrzebne?

Wcześniej wspólnie z Chotkowskim zrobili "Wdowy z Vrindavan" - spektakl o kobietach, które po śmierci mężów, pozbawione środków do życia, osiedlają się w indyjskim świętym mieście, w którym dzieciństwo miał spędzić Kryszna.

- Ludzie zazwyczaj jeżdżą do Indii przeżyć przemianę duchową - opowiada Fertacz. - U mnie było na odwrót, wróciłam z deprechą. Już na samym początku na dworcu mężczyzna z kobietą próbowali wskoczyć do pociągu, mężczyzna ciągnął ją za rękę, wpadła pod koła na naszych oczach. Potem rozmawialiśmy z tymi wdowami. Upał, co chwila mieliśmy udar. Niby słońce, a zaliczyłam tam największą ciemność. Piszę o tym książkę. "Skwar. Strefa ciemności".

- Więc co z tą homobajką? Dlaczego naród powinien dawać forsę na homobajki? - dopytuję. Czy to jest inwestycja?

- Zawsze kiedy piszesz, najważniejsza jest sprawa. Zakładasz, że ta sprawa okaże się ważna choćby dla grupki osób, które się pojawią na widowni. Wiele zależy od polityki teatrów. Za tym zawsze stoi człowiek, który na przykład ma trójkę dzieci i mieszkanie w budynku teatru. Są dyrektorzy, którzy pewnych decyzji nie podejmą ze względu na zwykły ekonomiczny strach, że nie będą mieli z czego żyć. Wiadomo, że rzeczy, które robię, są daleko od flagi biało-czerwonej.

Artystka przygląda się niedokończonemu tekstowi "Pussy Acosty". - Kiedyś pisanie było bardzo traumatyczne, bardzo z bebechów - tłumaczy. - Musiałam się wprowadzać w specjalne stany. Nie z wyrachowania, tylko tam było źródło. Tylko tak mogłam.

***

na zdjęciu: "Trash Story" Magdy Fertacz w reż. Marcina Libera, Lubuski Teatr w Zielonej Górze

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji