Wieczór Trzech Króli w Teatrze Współczesnym
"Wieczór Trzech Króli" Szekspira. Przełożył Stanisław Dygat. Reżyseria: Erwirr Axer. Dekoracje i kostiumy: Otto Axer. Ilustracja muzyczna: Franciszka Leszczyńska.
"Wieczór Trzech Króli" nosi w oryginale tytuł: "Twelfth Night or what you will" - "Dwunasta Noc czyli to, czego chcecie". Cóż to jest owa Dwunasta Noc? Jest to dwunasta noc po Bożym Narodzeniu, noc Trzech Króli - inauguracja karnawału, który w starej Anglii rozpoczynano wyjątkowo hucznie i wesoło. Biesiadnicy wybierali spomiędzy siebie króla na niby i licznych jego dworzan; panowanie owego króla kończyło się o świcie, o świcie również gasły splendory krótkotrwałego monarszego dworu. Była to więc noc zabawy, pijaństwa, oszołomienia - noc osobliwych metamorfoz, przypadków, niespodzianek, omyłek.
Nadając swej komedii ten tytuł, Szekspir określił jej gatunek, jej treść tak doskonale i ściśle, że nie można by chyba lepiej. "Wieczór Trzech Króli" - to pełna poezii bajka, napisana jakby ku jednorazowej, przelotnej uciesze widzów, bajka, gdzie wszystko jest nietrwałe i zmienne, niewiarygodne a prawie dotykalne, fantastyczne a niemal rzeczywiste. Błahy ale barwny wątek, przejęty z opowieści włoskiego nowelisty Bandella, posłużył Szekspirowi do stworzenia czarodziejskiej feerii, pozwolił mu wysnuć z wyobraźni "cały światek - jak mówi Kraszewski - żywy, świeży, śliczny, że choć za dnia trudno w niego uwierzyć, mieszkać by się w nim pragnęło". Nikt nie szuka na żadnej mapie szekspirowskiej Illirii, nikt nie docieka, czy prawdopodobne są przygody szekspirowskich bliźniąt - każdy na ślepo daje się prowadzić szekspirowskiej magii baśniotwórczej na karkołomne ale urocze manowce.
"Wieczór Trzech Króli" stanowi przedziwną "miszkulancję" najdelikatniejszej liryki i prostackiego humoru, patosu i dowcipu, wykwintu i rubaszności; wszystkie jednak te elementy zestrojone są w harmonię tak wysoką i nieporównaną, że zlewają się w jednolitą całość - niby zawiłe desenie na orientalnym kobiercu. Geniusz poetycki Szekspira sprawia, że ta zwiewna bajka taka jest podobna do życia, a jej bohaterzy - do prawdziwych ludzi z krwi i kości, gdyż ulegają tak jak ludzie złudzeniom i namiętnościom, doznają żądz i zawodów, bogacą się marzeniami i doświadczeniami, wzlatują w niebiosa szczęścia i spadają z nich na pustynie ziemi i morza.
Oto rozwijają się przed widzem obrazy człowieczej doli, dziwacznym a malowniczym korowodem przesuwają się przed nim żywe choć niby urojone figury. Książę Orsino ugina się pod brzemieniem nieodwzajemnionej miłości, znajduje chwilowe ukojenie w czułości powabnego pazia; niemal do zbrodni popycha go rzekoma przewrotność i zdrada chłopca, w którym zdobywa na koniec wierną kochankę i żonę. Cudem uratowany od śmierci Sebastian rusza w wędrówkę, szukając zaginionej siostry bez nadziei jej odnalezienia,w nagrodę za swe tkliwe braterskie uczucia odzyskuje siostrę, a przy sposobności zaskarbia sobie miłość urodziwej i majętnej hrabianki. Szlachetny Antonio darzy Sebastiana bezgranicznym przywiązaniem, niemal sprzecznym z naturą swej płci, przez co wpada w ręce żołdaków Orsina, który ma z nim zadawnione porachunki; boleje, gdy w pewnej chwili pozory zdają się świadczyć, że ulubieniec haniebnie się go wypiera, lecz utwierdza się wreszcie w prawości i serdeczności młodzieńca i wyrywa się dzięki niemu ze szponów książęcych siepaczy. Nawykła do swobody panieńskiego żywota Oliwia gardzi zalotami Orsina; jak gdyby za karę ślepa namiętność każe jej oddać serce chudopachołkowi; znękana widmem jego nagłego wiarołomstwa, w ramionach Cezaria-Sebastiana odzyskuje szczęście, które na krótki moment straciła w osobie Cezaria-Violi. A Viola sama, uwikłana w pułapkę samowolnie przywdzianego pacholęcego przebrania, przeżywa udręki tajonej miłości, które czynią z niej wprędce kobietę dojrzałą i przynoszą jej w darze rękę i księstwo Orsina.
Nie tylko Viola i Sebastian, ale i wszyscy pozostali są jak rozbitkowie: burza wyrzuciła ich na brzeg nieznanego kraju, po którym błądzą w nagości swych uczuć, bezradni wobec płochych igraszek fortuny. Umieją cierpieć, kochać, radować się i rozpaczać, marzyć i działać; te stygmaty ich człowieczeństwa budzą w nas uniesienie, zachwyt, współczucie, trwogę, otaczają ich w naszych oczach aureolą wzniosłości. Nie mniej ludzkie w swych grubo ciosanych rysach są surowe, nieokrzesane postacie reszty bohaterów: młodszego brata Falstaffa, wałkonia i kpiarza, opoja i zawadiaki - pana Tobiasza Czkawki: lekkoducha i obieżyświata, samochwała i tchórza - pana Andrzeja Chudogęby; wścibskiej intrygantki, ale oddanej i przytomnej służki - Marii. Ich figle i warcholstwa, burdy i bezeceństwa kwitujemy pobłażliwym uśmiechem; nie wywołują w nas one odrazy, co najwyżej - politowanie: przed srogością naszego sądu chroni ich wszystkich immunitet bajki.
Gdy nieszczęsny Malvolio, żądny zbytków, zaszczytów i władzy, wpada w zastawione na siebie sidła; gdy potem, ośmieszony i upokorzony, ucieka z sercem trawionym jadowitą goryczą, nienawiści - żegnamy go nie odruchem potępienia i wzgardy, ale westchnieniem litości... Bo Orsino i Sebastian, Viola i Oliwia, a z drugiej strony - Chudogęba i Czkawka, Malvolio i Maria - są tylko orłem i reszką jednej i tej samej bezcennej monety, którą wybito w mennicy, zwanej przez Szekspira naturą, i nikogo spomiędzy nich nie może ominąć incydent miłości bliźniego. Jeśli błądzą i grzeszą, jeśli dusze mają ułomne i słabe, to pieczętują tym jedynie autentyczność swego człowieczeństwa. Wie o tym błazen Oliwii, który nie przypomina bynajmniej głupka Pulcinella z włoskiej commedii dell'arte, ale należy już do rodziny tych szekspirowskich trefnisiów, co to wiodą smętny swój żywot w klimacie mądrości szaleńców i szaleństwa mędrców.
Iście karnawałowa maskarada, dzięki której ta sztuka Szekspira przywodzi na myśl sztuki współczesnego mu Tirso de Moliny (ot! choćby takiego np. "Zielonego Gila", granego właśnie w Teatrze Nowym) rozpętuje nieziemskie moce. Kapryśna zachcianka Violi zakłóca bezwiednie zastany porządek świata: w napotkanych osobach budzi niezaznawane dotychczas a potężne uczucia; puszcza w ruch mechanizmy przypadków, które swymi trybami o mało nie miażdżą jej samej. Kaprys Violi jest takim samym kuszeniem losu jak każdy świadomy i z całym rozeznaniem uplanowany czyn ludzki, brzemienny w przewidywane i nieprzewidywane skutki: pamiętajmy, że "Wieczór Trzech Króli" w chronologii dzieł Szekspira bezpośrednio poprzedza "Hamleta"! To, że wszystkie perypetie i powikłana kończą się tu pomyślnie, że na scenie, wyobrażającej przecież zawsze ziemię, nie świta palec Boży i nie ścielą się pokotem zbroczone krwią trupy, jak w tamtym dramacie losu - stanowi wiekuisty morał tej bajki. Bóg, który nad Illirią rozpostarł niebo, jak wielki błam najkosztowniejszego lazurowego jedwabiu, jest Bogiem miłosierdzia i błogosławieństwa, jest Wszechwiedzą i Opatrznością.
Szekspirolog radziecki Morozow (którego książka przed kilkunastoma zaledwie tygodniami ukazała się w przekładzie polskim) zalicza "Wieczór Trzech Króli" do optymistycznego okresu twórczości Szekspira. Tenże sam Morozow wysuwa twierdzenie, że komedia ta powstała w roku 1600. Gdyby przyjąć tę hipotezę, przedstawienie w Teatrze Współczesnym należało by uznać za akt-umyślny czy też uczczenia tego 350-lecia. Niestety, przedstawienie nie jest nieudane. Każdy utwór Szekspira stanowi znakomitą szkołę kultury teatralnej dla masowego widza i doniosłą próbę możliwości artystycznych wszystkich współtwórców widowiska; dlatego też nie wolno go naginać do warunków lokalnych, jakimi dany teatr rozporządza - przeciwnie, trzeba dobierać teatry, które są w ogóle w stanie mieć Szekspira w repertuarze. Centralny ośrodek dyspozycyjny polityki teatralnej może i powinien bezwzględnie wpływać na to, żeby żadna podległa mu placówka nie porywała się z motyką na słońce.
Reżyser i dekorator "Wieczoru Trzech Króli" po bohatersku borykali się ze szczupłymi rozmiarami sceny i jej lichym uzbrojeniem technicznym, ale wszystkich nastręczających się trudności pokonać oczywiście nie mogli. Na największe dobro reżysera zapisać można to, że akcja sceniczna toczy się wartko i została logicznie rozplanowana w przestrzeni; sumienie jego obciąża wina bardzo ciężka: prawie żaden z aktorów nie odróżnia wiersza o prozy - a przecież wiersz wymaga innych niż proza kadencji i innych modulacji głosu. Dekorator operuje nie zawsze trafnie fragmentami architektonicznymi i akcentami pejzażu. Portal hrabiowskiego pałacu i brama do ogrodów pałacowych były za ubogie, za skromne - podobnie jak wyłożone ciemną boazerią ściany boazerią ściany wielkopańskich apartamentów. Drzewa z naturalistycznymi liśćmi nie tchnęły wzruszająca naiwnością obrazów Rousseau - celnika, lecz przypominały raczej suchotnicze krzewy, osadzone w kadziach naokoło werandy jakiejś podrzędnej kawiarenki. Fantazja wymaga szczudeł; bajka, bardziej niż utwór realistyczny, potrzebuje na scenie przepychu wnętrz, barwnych i rozległych plenerów, gry kolorów i świateł.
Wielkie rozczarowanie przynosi również przekład Dygata. Jest to już drugie - po "Wesołych kumoszkach z Windsoru" - nowe tłumaczenie Szekspira, podane w realizacji scenicznej. Przekład "Kumoszek" (pióra Krystyny Berwińskiej-Gogolewskiej) jest poprawny, w niczym nie przewyższa przekładów dawniejszych, a zatem - jest niepotrzebny: przekład "Wieczoru" jest znacznie słabszy, a co gorsze: miejscami po prostu niezrozumiały (dodać tu muszę, że ocenę tę opieram na jednorazowym wysłuchaniu tekstu ze sceny). Zatraca się w nim prawie zupełnie żartobliwa sylogistyka Błazna, zacierają się kalambury Marii i pana Czkawki. Epitety takie jak "łatek", "łobuz", "łachmyta", wyrażenia: "stul pysk" "dowal się", "odlewać się" bliższe są stylowi Wiecha, niż słownikowi polskiej komedii rybałtowskiej - a raczej w niej powinien Dygat szukać pomocy w doborze szekspirowskich epitetów, pragnąc odtworzyć całą ich plastykę i dosadność, bogactwo i wynalazczość. Partie wierszowane komedii wypadły u Dygata blado i bez wyrazu.
Spośród aktorów na najwyższe noty zasłużyli: Michał Melina (Malvolio) i Janusz Jaroń (Błazen); w rolach mniejszych: Stanisław Jaśkiewicz (Orsino) i Bogdan Niewinowski (Fabian). Konstanty Pągowski (Pan Czkawka) przejął niektóre manieryzmy od... Łapińskiego, ale na ogół nadał swej postaci styl i sylwetkę właściwą. Henryk Borowski nic nowego, własnego nie dodał do tradycyjnych koncepcji roli Chudogęby; toteż kto widział w tej roli Solskiego czy choćby Grabowskiego, poczuje się jego interpretacją zawiedziony. Barbara Drapińska (Oliwia) gra z wdziękiem i ładnie wygląda, ale nie bardzo jeszcze daje sobie radę z sutymi, ciężkimi renesansowymi sukniami. Zofia Mrozowska (Viola) nadużywa gestów rąk - tak jak to robią zazwyczaj aktorki operowe - a nie stosuje prawie zupełnie efektów mimicznych; głos ma piękny i najlepiej może ze wszystkich wyczuwa naturę mowy wiązanej. Zły kostium i zła charakteryzacja zepsuła rolę Hannie Bielickiej (Maria), która wnosiła na scenę dużo szczerego temperamentu, świeżości i komizmu. Tadeusz Łomnicki młodzieńczą urodą, miłym uśmiechem i głosem oraz nienaganną dykcją wydźwignął rolę Sebastiana ponad normalny jej poziom. Reasumując trzeba stwierdzić, że żaden z wykonawców "Wieczoru Trzech Króli" nie zawarł jeszcze z Szekspirem bliższej i zażylszej znajomości. Nic nie szkodzi - z czasem to na pewno nastąpi.