Halka
Mówiliśmy "schillerowska Pastorałka", "schillerowskie Dziady", "schillerowscy Krakowiacy i Górale". Znakiem szczególnym wielu prezentacji na naszych scenach było słowo "schillerowski". Bywało różnie: bo było to i słowo - godło, i słowo - spór, słowo - walka i słowo - poezja. Ale w każdym wypadku łączyło je to samo: słowo to manifestowało oryginalność teatralnego "charakteru pisma", niepowtarzalność przeżycia artystycznego z obu stron rampy. Każdy uczestnik "schillerowskiego" spektaklu czuł, że bierze udział w teatralnym przedsięwzięciu, któremu już za życia sądzone było przejść do historii naszej teatralnej kultury. Dziś mówimy już "schillerowska Halka".
Dla tych, którzy mieli możność brać udział w latach trzydziestych w seminariach na temat "Halki", prowadzonych przez Leona Schillera, warszawska premiera arcydzieła Moniuszki jest tylko realizacją myśli, badań i poszukiwań prowadzonych przez Schillera już dawno. Kolejne etapy tych prac, a więc seminaria, współpraca z Adamem Didurem (w związku z objęciem Opery Warszawskiej przez Schillera i Didura - niedoszłym do skutku), realizacja przedstawień "Halki" w kraju i zagranicą według planu inscenizacyjnego Schillera - wszystko to znalazło nareszcie ukoronowanie w premierze "Halki" w przebudowanej "Romie".
Napis - "inscenizacja, reżyseria i opracowanie dramaturgiczne: Leon Schiller" - oznacza bardzo wiele. I bez zabawy w tanią symbolikę można stwierdzić, że do przebudowanej (nie tylko architektonicznie) "Romy" wkroczyła triumfalnie "przebudowana" (nie tylko pod względem formy) "Halka". Prawdziwa w swym prostym pięknie, prawdziwa w pasji kompozytora i librecisty, odkłamana z fałszywego sentymentalizmu i solidarystycznej bezkonfliktowości społecznej. I może dlatego my właśnie, uczniowie Schillera, niezbyt rączo zdążający za jego myślą, gdy nam zalecił ostrożność w stosunku do "sielanki" na początku aktu III ("po nieszporach, przy niedzieli"), rozumiemy dziś dopiero, ex post, pionierską pracę człowieka teatru prowadzoną w czasach, które tego rodzaju "pionierstwu" bynajmniej nie sprzyjały. Mamy uczucie ludzi, którzy znając miasto z opisu literackiego, wzruszeni konfrontują tę znajomość oglądając je z bliska. Często dziś używamy (najchętniej w recenzjach wszelkiego typu) słowa "demaskatorski". Aura dla demaskowania jest u nas sprzyjająca; otaczająca nas rzeczywistość pomaga nam w demaskowaniu dawnej. Schillerowska koncepcja "Halki" powstała wbrew otaczającej go rzeczywistości, bo w okresie dwudziestolecia. A demaskatorstwo Schillera - to najprostsze i najuczciwsze: polega ono na bezwzględnej wierności wobec dzieła muzycznego i literackiego. I dlatego odbieramy "Halkę" w tej inscenizacji w tak, powiedziałbym, bezsporny sposób. Bo jest ta inscenizacja rezultatem największego przekonania o swojej racji, bo jest ona manifestem walki z mimowolnym i zamierzonym "bronzownictwem". Jest ponadto wyzwaniem rzuconym sztampie, "tradycji" operowej podejrzanego autoramentu, i szamaństwu poniektórych fachowców operowych.
Gdyby mnie ktoś spytał, co jest dominującą cechą pracy realizatorskiej Schillera nad "Halką", odpowiedziałbym prawdopodobnie, że jest nią żelazna konsekwencja dramaturgiczna. A w operze oznacza to dwie konsekwencje: w stosunku do dramaturgii muzyki i do dramaturgii libretta. Nie zawsze mamy do czynienia z tak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jak w wypadku "Halki", kiedy to twórca cudownej muzyki komponował w oparciu o niepośledniej miary utwór literacki.
Ale wiadomo powszechnie, że najdokładniejsza nawet praca nad librettem nie wystarcza dla realizacji dzieła operowego. Losy ludzi, ich radości i troski, ich porywy, ich aktywność, ich załamania, są często łatwiejsze do odczytania poprzez znaki muzyczne, tempo, dynamikę, linię melodyczną, harmonię, rytm - niż poprzez słowa zawarte w libretcie. Słynne pytanie Stanisławskiego: "Z czym pan przychodzi na scenę?" rzadko znajdowało odpowiedź w praktyce naszych teatrów operowych. Tu konsekwentna praca dramaturgiczna nie pozostawia żadnego pytania bez odpowiedzi. Nic nie dzieje się "w ogóle". Spróbuję to zilustrować dwoma specjalnie wymownymi "przykładami": w scenie zbiorowej i solistycznej.
Polonez z I aktu. Tak zawsze jakoś bywało, że wszyscy na scenie, tj. soliści - Stolnik, Janusz, Zofia, Dziemba, chór i balet, weselili się i tańczyli. Bo to niby wesele, bo to swojskie, sarmackie, bo polonez, bo Moniuszko. W inscenizacji Schillera - inaczej. Poloneza tańczą posesjonaci, szlachta co się zowie. A śpiewają go - szaraki, służba, rezydenci, jednym słowem ludzie w ten czy inny sposób zależni od Stolnika - magnata. Rezultat jasny: sejmikowi adherenci możnego karmazyna, którzy muszą w każdej sytuacji dbać o łaskę pańską podśpiewują do tańca właściwym gościom Stolnika. Prawdziwe, historyczne spojrzenie czyni czytelną w sposób uczciwy i prosty bardzo złożoną formę operową. Bez deklaratywnego "demaskatorstwa", lecz z pomocą wiedzy, kunsztu, smaku i talentu.
Janusz w I akcie. Przeważnie bywał to Ordynat Michorowski sprzed stu kilkudziesięciu lat. W "schillerowskiej" "Halce" podjęta została próba - moim zdaniem udana - pokazania Janusza jako pełnego człowieka, z wadami, słabościami, ujmującego i interesującego fizycznie. Janusz musi związać się z Zofią. Rozumiemy to wyraźnie. Rozumiemy również, że kochał Halkę. Teatry bardzo lubią stawiać "negatywnej" postaci cenzurki z reżyserskiego krzesła. O ileż bardziej przekonywająco zrobi to adwersarz tej postaci na scenie. I dlatego doskonale rozumiemy Janusza (rozumiemy nie współczując), kiedy doprowadzony do wściekłości zbyt długą obecnością Halki i Jontka w ogrodzie zamkowym wyrzuca ich, niepomny tego, że chwilę przedtem tulił w ramionach Halkę. To wszystko wydaje się bardzo proste; ale odczytać to wszystko z partytury i konsekwentnie, przejrzyście zrealizować - to wcale nieproste. Przykładów podobnych można by mnożyć wiele.
Gdybyśmy zadali przeciętnemu obywatelowi niezbyt precyzyjne pytanie, jak się nazywa polska opera narodowa, na pewno odpowiedziałby - "Halka". Ale ten sam obywatel nie zawsze pamięta o tym, że "opera narodowa" znaczy tyle co "ludowa". I nie jest przypadkiem, że "Iwan Susanin", "Borys Godunow" są narodowymi operami rosyjskimi - bo lud jest w nich siłą motoryczną. Sądzę, że jeśli Śpiewacy "Norymberscy" mogą pretendować do miana narodowej opery niemieckiej, to przede wszystkim dlatego, że pełno w niej szewców, kuśnierzy, złotników, płatnerzy, słowem dlatego, że lud i jego losy są dominującym elementem działania scenicznego. Kronikarz młodości Moniuszki wspomina: "Z największą jednak chciwością lubił przysłuchiwać się kmiecym chórom, rozlegającym się w wieczornej ciszy, w niedzielę lub w dni uroczystości wiejskich. Wtedy już nic nie zdołało zatrzymać go w domu". Cenzura carska zrobiła wiele, żebyśmy słuchając "kmiecych chórów" nie usłyszeli ich przypadkiem naprawdę. Ale rzecz podziwienia godna: w okresie dwudziestolecia też jakoś było z tym krucho. Opera była "narodową" via kontusz, karabelę i taneczne rytmy. Ale jej główny nurt, nurt ludowy - ginął. W obecnej inscenizacji mamy go znów. Mówię znów, bo nie ma innych sposobów manifestowania scenicznego naszej wiedzy o postępowych przekonaniach Moniuszki i jego rodziny, o rewolucyjnych związkach Wolskiego, jak poprzez wydobycie i sprezentowanie tych idei, które leżały u podstaw tworzenia "Halki". Schiller dobrze przysłuchał się "kmiecym chórom". Wyrażają one pełną świadomość swoich losów. Nie pozostają bierne w obliczu krzywdy. Wydaje mi się jednak, że źródło aktywności chłopów - górali z "Halki" może wywodzić się nie tylko z poczucia solidarności ze skrzywdzoną Halką, z nędzy i biedy uprawiaczy poczucia wolności, które niosła tradycja zbójników.
Piękne rezultaty dała współpraca inscenizatora z baletmistrzem, Eugeniuszem Paplińskim. Jeden z recenzentów warszawskich pisząc o znakomitym wykonaniu tańców w "Halce" (pod czym podpisuję się obiema rękami) mówi o układach tanecznych, że "...były ładne choć nie posiadające silniejszej zwartości wewnętrznej". My ludzie teatru jesteśmy znacznie skromniejsi w naszych wymaganiach. Nam podobało się nie tylko znakomite wykonanie, ale i świetne układy. A ów brak "silniejszej zwartości wewnętrznej" to po prostu porzucenie szablonu "numeru tanecznego" w operze, dążenie do organicznego wplecenia tańca w działanie sceniczne. I znów - konsekwencja dramaturgiczna. Tańce mają poważną funkcję w akcji. Dzięki baletmistrzowi i wykonawcom łatwiej rozumiemy ważne ogniwa myśli inscenizacyjnej.
Jan Kosiński i Andrzej Cybulski są autorami dekoracji i kostiumów. Specyfika operowa (obecność chóru i baletu na scenie itd.) wymaga często kompromisu scenograficznego. Kosiński dał sobie świetnie radę z potrzebami specyficznie operowymi nie tracąc nic z piękna wyrazu plastycznego. Oczywiście, o niektóre szczegóły moglibyśmy się pospierać. Ale np. dekoracja III aktu rekompensuje wiele. W teatrze mówi się o "drzewach Kosińskiego". Widzieliśmy je i tu. Piękne i sensowne. Pejzaż podhalański, szeroki, pełen powietrza i zachodzącego słońca, najprostszymi środkami malarskimi współdziała z akcją i muzyką. Jest przykładem tego, jak scenograf, nie rezygnując ze swojej myśli i widzenia malarskiego, potrafi podporządkować się równocześnie idei inscenizacji i utworu. Natomiast wykonawstwo niektórych elementów dekoracji zawiodło (strumień w IV akcie).
Kostiumy Andrzeja Cybulskiego podkreślały różność grup społecznych i trafnie różniczkowały ludzi wewnątrz każdej grupy. Ich piękna kolorystyczna kompozycja współgrała organicznie z innymi elementami plastycznymi przedstawienia (dekoracja, światło). Wydaje mi się jednak, że kiedy np. wychodzi do Janusza grupa 4 - 5 szlachty - gości weselnych, nie mogą oni mieć pięciu jednakowych szub czy delii, pięciu jednakowych czap, różniących się między sobą tylko kolorem. Mimo woli tworzy się pewna "mundurkowość". W tak wielkim przedstawieniu powinny się znaleźć możliwości opracowania kostiumowego każdej postaci z oddzielna.
Program wymienia w partiach solistów 25 osób. Każda rola ma dwóch lub trzech wykonawców, niektóre nawet czterech. Będąc kilkakrotnie na przedstawieniu widziałem osiemnastu wykonawców partii solowych. Rzecz jasna - trudno pisać o wszystkich. Podkreślić jednak należy poważny wysiłek całego zespołu solistów w kierunku możliwie rzetelnego aktorsko-wokalnego opracowania postaci. Nie zawsze jednak wysiłek ten znalazł odzwierciedlenie w rezultacie tej pracy. Nie tu jest miejsce na analizowanie przyczyn braku rzemiosła aktorskiego u większości naszych śpiewaków. Rozważania na ten temat zaprowadziłyby nas za daleko. Jedno jest bezsporne: wieloletnie "wyznawanie wiary", że piękny głos to wystarczająca legitymacja do pracy śpiewaczo-aktorskiej w operze, musiało wcześniej czy później doprowadzić do upadku sztuki aktorskiej w operze, zmieniając ją w jakieś anonimowe udawanie. W rezultacie na naszych scenach operowych wykonawcy albo mają ładny głos i źle wymawiają i grają ( tak, jakby w ogóle mógł istnieć piękny śpiew bez precyzyjnej wymowy), albo reprezentują coś, o czym się mówi "no ci może nie mają tak pięknego głosu, ale za to aktorzy z nich całą gębą". Nie, przyjaciele - tak nie uchodzi. Tego rodzaju kryteria, to relikty dawnych czasów, dawnych konwencji estetycznych i bardzo ograniczonego kręgu repertuarowego. Twórcza i produktywna współpraca z reżyserem jest uwarunkowana w pierwszym rzędzie dobrowolną rezygnacją z wszelkich sztamp i rzetelnym dążeniem do znalezienia właściwych środków śpiewaczo-aktorskich, które umożliwiają przekazanie nam pełnego obrazu człowieka. Pełna sprawność techniczna śpiewaka - aktora jest postulatem najpierwszym. A jakże daleko jesteśmy od tego, by wszyscy wymawiali wszystkie zgłoski, by nikt nie miał trudności emisyjnych. I nic tu nie poradzi tzw. swoboda poruszania się na scenie, gdy śpiewak śpiewa fałszywie, ani dezynwoltura wokalna nad piątą linią - gdy stojący obok partnerzy - to tylko przebrani koledzy, z którymi chodzimy na kawki.
W ostatnich czasach obserwujemy u naszych śpiewaków operowych wyraźne tendencje wyrażające potrzebę opanowania całokształtu elementów ich nader złożonego rzemiosła. Jest to zjawisko zdrowe, znamionujące odwrót od wampukowatej bzdury, zjawisko, które oznacza, że nasi utalentowani koledzy różnych pokoleń rozumieją, że Moniuszko, Verdii, Musorgski pisali dla teatru muzycznego, a nie dla celów "ukostiumowanego koncertu", jak to lapidarnie określił w jednym z listów oburzony Czajkowski. W omawianym przedstawieniu mamy już pierwsze jaskółki zwrotu na lepsze. Wymienię tylko dwoje wykonawców u których widać to najwyraźniej. Maria Fołtyn w partii Halki nie rozporządzając zbyt bogatą techniką aktorską "ulokowała" losy Halki w śpiewie. Zrobiła to po mistrzowsku. Zrobiła tak, że nie znając języka domyśliłbym się z pewnością jej losów, słuchając tylko jej śpiewu. "Śpiewną koncepcję" roli podparła rzetelnym wysiłkiem aktorskim, wynikającym ze śpiewu. I ta organiczność śpiewu i gry sprawiła, że Fołtynówna zrobiła z "Halki" kreację nieczęsto widywaną na naszych scenach operowych. Jerzy Sergiusz Adamczewski ma barwę głosu nienajzupełniej odpowiadającą partii Janusza. Ale jak ładnie potrafił on tym głosem zagospodarować. Pieczołowitość frazy muzycznej, "żyjące", plastyczne słowo, celowość działań, oszczędność środków aktorskich (gdy wcale nienajbiedniejszej spiżarni aktorskiej) - dzięki tym wszystkim elementom rozumiemy sens osoby działającej. Lista "nawróconych na teatr" śpiewaków w "Halce" nie zamyka się oczywiście na tych dwu wykonawcach.
Pracę chóru w "Halce" uważam za jego wielkie zwycięstwo. I to nie dlatego co zrobił, ale przede wszystkim dlatego czego nie robił. Tak, tak. To nie żarty. Trzeba olbrzymiego wysiłku, aby po bezkarnych latach rozkładania rąk przy wszystkich zjawiskach "pozytywnych" i zasępionego kiwania głową przy wszystkich zjawiskach "negatywnych" - "być" nareszcie żywymi ludźmi, może nie za bogato żyjącymi, ale żyjącymi. Wydaje mi się, że Schiller celowo i świadomie zakreślił granice swoich wymagań w stosunku do chóru. Przedstawieniu wyszło to na dobre. Nasi koledzy z chóru zrozumieli swoje arcyważne zadania w "Halce" w sposób właściwy. Skromność, celowość i czytelność ich działań walnie przyczyniła się do sukcesu przedstawienia. Wydaje się, że przedstawienie "Halki" zapoczątkowało okres, w którym przestaniemy mieć do czynienia z "chórzystami" a będziemy pracowali z artystami chóru.
Nie mówiłem o genezie "Halki", o sprawach ściśle muzycznych, o libretcie, o Moniuszce, o Wolskim. O jednych sprawach będą mówili specjaliści. Inne - można łatwo znaleźć w biografiach i almanachach. Ciekawy i bogaty materiał znajdujemy też we wzorowo opracowanym programie teatralnym. Starałem się tylko przekazać swoje spostrzeżenia na temat przedstawienia "Halki". Niech mi więc będzie wolno podzielić się jeszcze jednym spostrzeżeniem. "Halka" była realizowana w wyjątkowo trudnych warunkach. Przebudowa gmachu odbywała się równocześnie z próbami. W ostatnich tygodniach pracy na scenie część doby pracowali artyści, a w pozostałych godzinach technicy i robotnicy z budowy. Wróg zobaczy tu tylko brak organizacji. Ale przyjaciel znajdzie w tym wielki sens i wielką sprawiedliwość. Huk młotów i syk iskier spawaczy zmieniały wartę z piękną i mądrą muzyką Moniuszki. Robotnicy i artyści wiedzieli dokładnie, co i dla kogo robią. Mam powody przypuszczać, że Leon Schiller był z tego szczególnie szczęśliwy.