Artykuły

Jakie czasy, takie frykasy (na marginesie pewnej sztuki, także kulinarnej)

Choćby wystawiał same kretyńskie farsy i bajki science fiction odległe od rzeczywistości jak czyste powietrze od Krakowa, teatr zawsze będzie się ludziom kojarzył ze sprawami znanymi i bliskimi. Ot, taka dajmy na to kwestia pożywienia - pisze Tadeusz Nyczek w miesięczniku Kraków.

Co ma spożywczość do teatru? Okazuje się, że wystarczy wprowadzić ją jako jednego z bohaterów, a nie jedynie błahy dodatek do konwersacji, a zaczną się dziać dziwne rzeczy. Z prostego powodu: jedzenie (plus rzecz jasna picie) zajmuje w naszym życiu na tyle dużo miejsca, że bez trudu może stać się w dramacie powodem zasadniczych porozumień i nieporozumień, tragicznych bądź komicznych.

Znamy to też z kina, młodszego brata teatru. Pamiętacie z pewnością te kilka co najmniej filmów, z "Czekoladą", "Ucztą Babette" czy "Wielkim żarciem" na czele. Dołóżmy dwie arcyśmieszne komedie z Luisem de Funes: "Sławna restauracja" i "Skrzydełko czy nóżka". "Uczta Babette" była akurat ekranizacją znanego opowiadania Karen Blixen, tej od "Pożegnania z Afryką", ale o to w tej chwili mniejsza. Przypomnijcie sobie, co serwowane tam jedzenie wyprawiało z jedzącymi. Dodać trzeba, że jedzenie niezwyczajne, najwyższej kategorii, wręcz królewskie, które w ludziach niemających dostępu do estetyki dóbr wyższych wywoływało szok porównywalny z pierwszą dziecięcą wycieczką do Disneylandu. Tylko "Wielkie żarcie" Marco Ferrierego z 1973 roku było nieco inne. Tam czwórka zaprzyjaźnionych bogatych utracjuszy i wytrawnych smakoszów postanowiła popełnić samobójstwo z przejedzenia, przepicia i - nie znajduję lepszego określenia - z przekopulowania.

Pamiętam szok, jaki film ów wywołał wówczas w polskich szczęśliwcach, którzy zdołali "Wielkie żarcie" obejrzeć na słynnych dorocznych peerelowskich Konfrontacjach Filmowych, gromadzących śmietankę głośnych filmów nagradzanych na rozmaitych zachodnich festiwalach. Towarzysz Edward Gierek usiłował co prawda poprawić samopoczucie Polaków przy pomocy socjalistycznych ideałów konsumpcyjnych zaszczepionych z Zachodu, ale polski stół z roku 1973 miał się tak do stołu, przy którym bohaterowie "Wielkiego żarcia" uprawiali orgię spożywczą, jak wigilia w Bractwie św. Alberta do wigilii w Pałacu Prezydenckim. Efekt ten, że film Ferrierego kompletnie inaczej odbierany był na zgniłym Zachodzie, a inaczej u nas. Tam miał wywoływać odruch wymiotny na widok dekadenckiego, rozbestwionego konsumpcjonizmu. W Polsce wywoływał wyłącznie odruch niekontrolowanej zazdrości.

Żartowaliśmy wtedy, że gdyby nakręcić polskie "Wielkie żarcie" o podobnym do oryginału wydźwięku, należałoby zamknąć kilkoro bohaterów w barze mlecznym i serwować im wyłącznie hektolitry pomidorowej z ryżem (koniecznie rozgotowanym) na zmianę z kopcami makaronu z cukrem, do popijania kompot w proporcji jedna truskawka na pięć litrów wody. Co pół godziny musztardówka ciepłej czystej.

Kilka lat później, w 1978, gdy epoka dobrego wujaszka Gierka powoli chyliła się ku nieuchronnemu upadkowi, w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu powstał wiekopomny - przynajmniej dla tamtejszej publiczności - spektakl "Burzy" Szekspira w reżyserii znakomitego, nieżyjącego już Jerzego Golińskiego. Jak wiadomo, w sztuce tej chodzi z grubsza o to, że wypędzony niegdyś na odległą wyspę książę Mediolanu Prospero wywołuje burzę, która rozbija statek jego prześladowców w pobliżu tejże wyspy; cudownie uratowani rozbitkowie, nim się z nimi policzy wygnany władca, błąkają się po okolicy, głodni i bezradni. W jednej ze scen niejaki Ariel, duch i prawa ręka Prospera, wyczarowuje wielki stół zastawiony wszelkim jadłem i napitkiem, złośliwie znikający w momencie, gdy zdesperowani rozbitkowie usiłują sięgnąć jego dóbr.

Goliński wymyślił, że trzeba tę scenę zrobić dosłownie, 1:1. Obsługa zaopatrzeniowa teatru użyła wszelkich dostępnych sił i środków zarówno perswazji, jak i nacisku, bodaj nie wyłączając przekupstwa, by zgromadzić akcesoria spożywcze znane Polakom głównie z obrazków w zachodnich filmach bądź periodykach. Znalazły się więc na tym stole całe udźce, szynki, wielkie pasztety, pieczone prosięta i bażanty, efektowne sery, nie licząc wykwintnych piramid różnokolorowych warzyw i owoców. Istne szaleństwo jak na one czasy.

Nawet aktorzy nie wiedzieli, co ich czeka, bo rzecz była trzymana w tajemnicy. Kiedy stół ów zjechał z góry sceny i zatrzymał się na podłodze, najpierw zapanowała chwila dojmującej ciszy, a potem rozległ się powszechny jęk zachwytu. Trzeba też wiedzieć, że wszystko zapachniało aż do ostatniego rzędu. Biedni aktorzy nie musieli udawać zgłodniałych rozbitków. Ich skok w kierunku stołu nie wymagał żadnych uprzednich ćwiczeń artystycznych. Obsługa techniczna ledwo zdążyła "zniknąć" stół, unosząc go z powrotem w górę. Powtórny jęk, tym razem zawodu, znów przeszył salę łącznie ze sceną.

Co się potem działo w kulisach, już po zakończonym przedstawieniu, chyba nie muszę opisywać. A wiem to, bo sam tam byłem, miód i wino piłem.

Równo dziesięć lat później, w 1988, Krzysztof Jasiński wystawił w Teatrze STU sławną już wtedy w Europie sztukę niemieckiego dramaturga Paula Barza "Kolacja na cztery ręce". Polska prapremiera miała co prawda miejsce dwa lata wcześniej w warszawskim Teatrze Współczesnym, ale tej akurat nie widziałem.

"Kolację na cztery ręce" jedzą dwaj wielcy kompozytorzy, Jerzy Fryderyk Haendel i Jan Sebastian Bach, podczas fikcyjnego spotkania w Hotelu Turyńskim w Lipsku, w domniemanym roku 1747 (w istocie nigdy się nie spotkali). Kolację wydaje Haendel, gościem jest Bach. Usługuje im niejaki Jan Krzysztof Schmidt, trochę sługa, trochę kelner, trochę błazen a la Stańczyk. Kompozytorzy wiedzą wszystko o sobie, ale udają ignorantów. Są wielkimi rywalami, długo obwąchują się jak psy, prawią sobie na przemian komplementy i złośliwości. Klasyczne role dla wybitnych aktorów. We Współczesnym grali je Mariusz Dmochowski (Bach), Czesław Wołłejko (Haendel) i Henryk Borowski (Schmidt). U Jasińskiego odpowiednio Jerzy Binczycki, Jan Nowicki i Jan Peszek. Dwa lata po tej krakowskiej premierze Kazimierz Kutz zrobił "Kolację" w Teatrze Telewizji, z Januszem Gajosem, Romanem Wilhelmim i Jerzym Trelą.

Mniejsza jednak o sam dramat komedią podszyty, skądinąd świetny. Przekomarzania kompozytorów o miejscu sztuki w życiu obu mistrzów, tudzież życiu społecznym, naprawdę warte są grzechu, ale niemniej frapujący jest tam inny, równoległy pojedynek - na kolejne Wielkie Żarcie. Kolacja bowiem nie jest fikcyjna. Trzeba jeść i pić naprawdę, bo chodzi o smaki, zaskoczenia, niespodzianki, upokorzenia i dominacje. Światowiec Haendel gości prowincjusza Bacha, serwując mu ostrygi i ślimaki, karczochy i francuskie pasztety, wino mozelskie i szampana, a nieszczęsny Bach, dla którego są to niedosiężne luksusy nierzadko pierwszy raz spożywane, na stare lata dopiero uczy się posługiwania właściwymi sztućcami i sposobami... Ale jak już się dobierze do smakołyków, folguje sobie na całego. Wszystko na oczach widzów.

W latach osiemdziesiątych zaopatrzenie gastronomiczne w Polsce było nadal pod psem. Symbolem tej smętnej dekady stał się ocet jako jedyny towar prężący się na sklepowych półkach. Jasiński, chcąc nie chcąc, powielił, rzecz jasna nieświadomie, numer ze stołem Prospera w opolskiej "Burzy". Kiedy Schmidt podniósł wieko jednego z dwóch fortepianów stanowiących centralny element scenografii, oczom widzów ukazały się nie struny klawiszy, a wspaniała zastawa kulinarna: na srebrnych półmiskach piętrzyły się królewskie frykasy skomponowane przez wytrawnego znawcę kuchni, słynnego "Przekrojowego" dziennikarza od kulinariów, mistrza Jana Kalkowskiego. Nie muszę mówić, co się działo w organizmach widzów, począwszy od kubków smakowych, języka i przełyku, na sokach żołądkowych kończąc. Aktorzy zaś mieli niezgorszy darmowy dodatek do honorarium.

Dwadzieścia siedem lat później, jesienią roku 2015, Jasiński powtórzył swoją inscenizację. Z innymi już aktorami i przede wszystkim w całkiem innym kontekście społecznych realiów. Miejsce Haendla Jana Nowickiego, światowca i lekko cynicznego arystokraty, zajął bufonowaty i błazeńsko napuszony Haendel Emiliana Kamińskiego. Wycofanego introwertyka Bacha o ukrytej wewnętrznej sile, Jerzego Binczyckiego, zastąpił utalentowany parweniusz, skrycie tęskniący do salonowej sławy, w wykonaniu Olafa Lubaszenki. Gorzki Stańczyk Schmidt, ironicznie i dyskretnie grany przez Jana Peszka, ustąpił miejsca kabaretowemu komediantowi Maciejowi Miecznikowskiemu, skądinąd aktorskiemu odkryciu spektaklu. Nie wartościuję - nazywam. Tak zmieniają się czasy, epoki, obyczaje, ludzie i style. Kto chce, niech wyciąga nauki z tych przemian, na lepsze one czy na gorsze. Teatr zawsze lepiej nazywa pewne rzeczy niż nawet publicystyka społeczna. I bywa w tym dotkliwszy.

I jedno jeszcze. Równie efektowne co kiedyś cymesy i delikatesy serwowane z dwóch fortepianów, na dzisiejszym widzu nie robią już większego wrażenia. Oswoiliśmy się z nimi na co dzień, opatrzyliśmy. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej co porządniejszej restauracji. W niejednym domu taka zastawa z okazji świąt czy imienin bywa czymś normalnym. Dziś większy efekt wywołują najwyżej ośmiorniczki spożywane przez polityków plotących trzy po trzy przy podsłuchujących kelnerach. Choć i te ośmiorniczki to w końcu pożal się Boże...

Jakie czasy, takie frykasy.

Paul Barz, "Kolacja na cztery ręce", przekład Jacek St. Buras, reżyseria Krzysztof Jasiński, kostiumy Andrzej Lewczuk, koprodukcja z Teatrem Kamienica w Warszawie oraz Międzynarodowym Domem Kultury w Międzyzdrojach. Premiera we wrześniu 2015 w Teatrze Kamienica.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji