Artykuły

Bartosz Porczyk: Oklaski cichną i trzeba szukać czegoś nowego

- Wierzę, że aktor szczęśliwy robi piękniejsze i lepsze rzeczy. Dlatego stwarzam moim młodym kolegom komfortową atmosferę w pracy, pozwalam im podważać moje zdanie, kłócić się ze mną. Trzeba wypuszczać ich w świat z poczuciem, że są dobrzy, żeby wygrywali castingi i zdobywali role. Nie można im mówić, że jeszcze mają czas, bo to im podcina skrzydła - mówi Bartosz Porczyk, aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Jeśli widz wstanie i powie jak na "Dziadach": "Stul pysk, ty gnoju, to świętość narodowa" to nic, ja i tak z góry zakładam dialog.

Niedawno reżyserował pan "Amadeusza" Petera Shaffera we wrocławskiej szkole teatralnej. To przypadek czy świadomy wybór? A może tęsknota, bo w "Amadeuszu" pan debiutował?

- Od "Amadeusza" się zaczęło. To było moje pierwsze wyjście na scenę - grałem różne drobne role, byłem lokajem, jakimś świętym, zakonnicą. Wtedy byłem na drugim roku, spektakl robili studenci czwartego roku pod opieką Waldemara Zawodzińskiego, więc to było dla mnie ekscytujące wydarzenie - już samo wejście najpierw na scenę studyjną, a później do Teatru im. Jaracza, gdzie "Amadeusz" został przeniesiony. Potem zapomniałem o tym spektaklu, a bardzo go lubiłem. Wtedy się zastanawiałem, którego z głównych bohaterów mógłbym zagrać, czy Salieriego, czy Mozarta. Najpierw myślałem o Mozarcie, bo jest taki fajny, biedny, ale dzisiaj myślę, że Salieri ma znacznie więcej do zaoferowania.

Kiedy zostałem pedagogiem, szukałem materiału, w którym można by tak podzielić role, żeby każdy student miał swój czas na zagranie. Dlatego mój wybór padł na "Amadeusza" - bo było co dzielić. Chciałem pokazać studentów z jak najlepszej strony: i muzycznej, i ruchowej, i aktorskiej.

Dawno zaczął pan tę pedagogiczną przygodę?

- Dwa lata temu.

Miał pan za dużo wolnego czasu?

- Dlaczego?

Jest pan człowiekiem niesłychanie zajętym, a tu jeszcze szkoła...

- Bez przesady. To nie tak. Jeśli podejmuję się jakiegoś zadania, poświęcam mu bardzo dużo czasu i uwagi. Choć rzeczywiście aktorom czas jest stale podkradany.

Aktorzy zawsze narzekają: jedni uważają, że są niewykorzystywani, drudzy, przeciwnie, że nadużywani. A do której kategorii pan się zalicza?

- Waham się. Nie chcę na nikogo zwalać, myślę, że sami sobie ścielimy to łóżeczko. Od nas zależy, ile tego czasu przeznaczymy na pracę i na ile poświęcimy się, żeby wykonać zadania. Ludziom, z którymi uwielbiam pracować, nie umiem odmówić, ale nie lubię pracy tygodniowej, na szybko, króciutkiej. Lubię projekty, którym poświęcamy całą uwagę, starając się zrobić coś ambitnego.

A praca w serialu?

- To inna sprawa. Jedziemy na plan, nagrywamy 50 scen, żeby było szybciej i taniej. I później wracamy do domów po nocach. Natomiast projekty teatralne, muzyczne, jeżeli mają być dobre, wymagają czasu, na te dwa-trzy w roku trzeba się zdecydować i tego się trzymać.

Stąd moje pytanie o pedagogikę, którą pan się zajął dodatkowo.

- Sprawia mi to niesamowitą frajdę. Prowadzę zajęcia z piosenki aktorskiej, ale to nie jest tylko piosenka.

Zabawne, bo kiedyś z powodu piosenki chcieli pana wylać ze studiów.

- Głównie z powodu umuzykalnienia. Byłem zagrożony, nie najlepiej mi szło. Wtedy nie wiedziałem, że wygram przegląd piosenki aktorskiej, nagram płytę, a później będę piosenki uczył w szkole teatralnej. Zaczynam od piosenki aktorskiej, ale wiem, że czekają mnie większe wyzwania w szkole, na co z góry się cieszę, bo uczę się tam bardzo dużo.

Czyli nie tylko pan uczy, ale i się uczy?

- Jeszcze pamiętam, czego się boi student, kiedy wiele rzeczy jest kompletnie obcych, a nie ma skąd brać odpowiedzi. Dlatego rozumiem swoich podopiecznych, udaje nam się znaleźć świetny język. Chodzimy razem na swoje spektakle, oni chodzą na moje, więc mówimy skrótami, szyframi, rozumiemy się. Nie chcę, żeby ktokolwiek u mnie się bał. Strach dla aktora jest czymś paraliżującym, tylko czasami motywującym. Wierzę, że aktor szczęśliwy robi piękniejsze i lepsze rzeczy. Dlatego stwarzam moim młodym kolegom komfortową atmosferę w pracy, pozwalam im podważać moje zdanie, kłócić się ze mną. Trzeba wypuszczać ich w świat z poczuciem, że są dobrzy, żeby wygrywali castingi i zdobywali role. Nie można im mówić, że jeszcze mają czas, bo to im podcina skrzydła.

Panu podcinano, nie chował się pan w inkubatorze, nie zawsze kolekcjonował nagrody i zachwyty. To była droga pod górkę, a pan się piął wbrew przeszkodom.

- Zaczęło się już od taty. Kiedy powiedziałem mu, że chcę zdawać do szkoły filmowej, zmartwił się bardzo i powiedział: "Synu, będziesz tam tylko wkręcał żarówki". Potem nauczycielka w szkole odradzała: "Synku, żeby tam się dostać, trzeba mieć znajomości albo pieniądze". Już sam nie pamiętam, czy chciałem coś udowodnić komuś, czy przeciwko komuś, czy sobie. Pewnie dziewczynie, za którą poszedłem do tej szkoły.

Nie bał się pan porażki?

- Porażki dają dużo więcej niż wygrane. To wygrana przysparza mi bardzo dużo lęku i niepokoju. Każda nagroda, każda świetna recenzja sprawia, że nie potrafię do końca się cieszyć, bo się boję, że już następnym razem tego nie będzie, a ja nie będę miał do zaoferowania niczego więcej. Albo na samym końcu okaże się, że nie jestem nikim wyjątkowym, o co prawdopodobnie cały czas w tym zawodzie walczę. A wszystko to bywa jak piękny sen i chciałoby się, żeby się nie kończył. Ta euforia, oklaski na stojąco i recenzje... Na szczęście jest życie, syn, do którego trzeba wrócić, wtedy oklaski cichną. I trzeba szukać czegoś nowego.

Szczęście jednak panu sprzyja, ale i pan sprzyja szczęściu - muzodramem "Smycz" pokazał pan sobie i światu, co potrafi. I wszyscy powiedzieli: Boże, jest aktor. Coś z nim trzeba zrobić. Do dzisiaj pan to gra.

- Za mną ponad 230 "Smycz". Zrobiłem ten spektakl, bo nie miałem wtedy pracy. To była dopiero przepustka do Teatru Polskiego, nikt o mnie jeszcze nie wiedział. Zanim ją zrobiłem z Natalią Korczakowską, wyobrażałem sobie, że aby zagrać monodram, trzeba mieć ok. 50-60 lat, bo wtedy aktor wie dopiero, o co chodzi. A ja miałem 25 lat i na drugiej próbie generalnej usiadłem na krzesełku, nie byłem w stanie się ruszyć, bo uświadomiłem sobie, w co się wpakowałem. Ale jakoś poszło, zadecydowało spotkanie z widzem, który nie zawsze nas rozpieszcza, który lubi czasem pogryźć paluszki, odebrać telefon w sprawie farby albo tapet.

A miał to być spektakl najwyżej na 30 razy.

- Poza tym, że lubię pracować i pracy poświęcam się bez reszty, miałem ogromne szczęście, przede wszystkim do ludzi, z którymi pracowałem. Począwszy od Wojtka Kościelniaka, który wziął mnie do Capitolu - to były dwa lata. Krótkie, ale bardzo intensywne, tam nauczyłem się śpiewać i interpretować piosenkę, wtedy wygrałem przegląd piosenki aktorskiej. Ciągnęło mnie jednak do dramatu. Wiedziałem, że muzyka zawsze będzie mi bliska, co potwierdza się właśnie w "Smyczy", w "Farinellim", na płycie, w Gustawie w "Dziadach", tak bardzo rozśpiewanych. Muzyka towarzyszy mi do dzisiaj, ale słowo było dla mnie najważniejsze, a to otworzyło mi pole do spotkania z Janem Klatą, Natalią Korczakowską, Łukaszem Twarkowskim, Wiktorem Rubinem, Agnieszką Olsten i potem Michałem Zadarą. To ostatnie spotkanie przyniosło niezwykłe wydarzenie - wystawienie całych "Dziadów", po raz pierwszy w dziejach polskiego teatru.

Bliski tego przed laty był Kazimierz Braun, też we Wrocławiu, ale...

- ...to były prawie całe "Dziady", ale nie całe. Jednak o tym, że te nasze są całe, zupełnie zapominam. Jest pan kolejną osobą, która mi o tym przypomina. Kiedy przeczytałem te "całe" "Dziady", spociłem się i powiedziałem: nigdy w życiu nie nauczę się tego na pamięć. A co dopiero to zagrać. I naprawdę w jakiejś intensywności zadania, które zostało mi wyznaczone, w koncentracji, którą muszę w sobie wypracować, przez te dwie godziny, potem pięć, zapominam zupełnie, że to jest coś historycznego, wyjątkowego i że przydarzyło mi się być pierwszym. Wcale o tej roli nie marzyłem. Gdyby ktoś cztery lata temu zapytał, czy wziąłbym Gustawa/Konrada, poważnie bym się nad tym zastanowił. Bo nie znałem Michała Zadary, nie wiedziałem, że przydarzy się nam coś tak pięknego.

Na czym polega to wasze porozumienie?

- Michał musi cały czas nad czymś pracować, cały czas musi go coś absorbować, więc pod tym względem jesteśmy sobie bliscy. Imponuje mi jego wiedza, nie ma tematu, na który nie można by z nim podyskutować. Poza tym jest niekonfliktowy w pracy. To nie znaczy, że w ogóle się nie kłócimy - kłócimy się nawet często, jak coś zagrać. Ale on tworzy bardzo pozytywną energię w pracy. Jest zawsze świetnie przygotowany, nigdy nie marnuje czasu. Szczególnie to sobie cenię, kiedy tego czasu za mało i nie zawsze jest pora, żeby godzinami improwizować, a potem coś z tych improwizacji wybrać. Taki teatr również uprawiam, też lubię, ale w przypadku "Dziadów" czy klasyki nie ma na to miejsca. Trzeba wiedzieć, co jest napisane w tekście, i za nim podążać. Michał bardzo dobrze rozczytuje literaturę, zwłaszcza klasyczną. To wynika też ze świeżego oka.

Wychowany za granicą, dopiero tę literaturę poznaje.

- Tak, parę lat temu dzwoni do mnie i pyta: "A wiesz, "Dziady" czytałeś?". My tu wszyscy od małego z "Dziadami" za pan brat, logują nam we krwi te duchy, ciemności, cierpienia z miłości, a on pyta: "Czy znasz "Dziady"?". Mówię: "Wiesz, tu każdy noworodek zna "Dziady"". A on: "Patrz, a ja nie znałem, fajne to jest". I pyta: "Powiedz mi, a gdzie jest ten naród w tych "Dziadach"? W III części wszyscy o tym narodzie, ale gdzie on tam jest?".

Aktorzy, którym zdarzało się przymierzać do Gustawa, w chwili szczerości mawiają, że ten wielki monolog miłosny jest nie do zagrania, że przestarzały, że za dużo słów. A pan pokazał, że to jest język, którym możemy się porozumiewać.

- To by mi się nie przydarzyło, gdyby nie tych 200 "Smyczy" i tych kilkadziesiąt "Farinellich", bo one rzeczywiście wytrenowały mnie w byciu samemu ze sobą i w byciu twarzą w twarz z widzem, jak potem w "Dziadach".

IV część "Dziadów" to tak naprawdę ogromny monodram.

- W teatrze, jak coś na próbie się nie klei, mówią, że nie ma co się martwić, bo i tak Porczyk z tego zrobi monodram. Trochę się ze mnie śmieją. Michał to pięknie pociął, tak że ja nie musiałem się zajmować żadnym monologiem wewnętrznym, bo chyba bym umarł. Gdy byliśmy z "Dziadami" w Chinach, brakowało im znaków chińskich przy tłumaczeniu rodzajów miłości, które wyraża Mickiewiczowski Gustaw. Można się w tym pogubić. Ale to jest jak układanka, patchwork, w dodatku na parę teatrów w jednej scenie, a ja przeskakuję z klocka na klocek.

Ubywa panu kilogramów po "Dziadach"?

- Po "Dziadach", "Smyczy" i "Farinellim" zdarza się, że jestem o kilogram lżejszy. Woda.

Czyli silnik spala, pan się spala wewnętrznie.

- Nie jest tak, że to dosłownie zabawa klockami. Tak to sobie nazywam, żeby mieć kontrolę, żeby się nie pogubić w zadaniach. Ale to nie znaczy, że to mnie nic nie kosztuje.

Ma pan za sobą takie góry aktorskie...

- Teraz mi pozostaje tylko spaść, jak niektórzy mówią. Więc czekamy, jak przed premierą "Dziadów" powiedział mi jeden z recenzentów. Ale jeszcze przede mną projekty, które chciałbym zrobić, noszę je w głowie. Zanim powstał "Farinelli", nosiłem go w sobie 10 lat. Mam jakieś swoje marzenia, których nie odpuszczę, nad którymi będę pracować. Dzisiaj jestem starszy o te 10 lat, momentami zmęczony, o niektórych planach teatralnych trzeba myśleć z półrocznym wyprzedzeniem, kolejny raz nie będzie wakacji. Staram się oddychać, żeby nie utonąć.

O pańskiej pracowitości i dokładności krążą legendy - że obchodzi pan nocami teatr jak duch. Zawsze skupiony na swojej robocie.

- To jest dobre, bo człowiek zawsze będzie przygotowany na różne

okoliczności, których nie da się przewidzieć. Ale też złe. Mówię o sobie, że jestem niemieckim aktorem, bardziej takim niż spontanicznym, co nie znaczy, że nie zdarza mi się czasem oszaleć i zapomnieć na scenie. Ale to też zależy od reżysera, od spotkania z drugim człowiekiem.

Aktor przychodzi do pracy, wpada na scenę z różnych swoich życiowych okoliczności. Bywamy szczęśliwi albo smutni i źli, a to też wpływa na to, co się dzieje tego dnia z naszą rolą. Kiedyś mi się wydawało, że wszystko musi być idealnie domknięte, przyszyte, zaszyte. Potem przy "Farinellim" nastał czas spotkania z dużą partią improwizacji i pracy nad sobą, zadawania pytań o rolę artysty dzisiaj, że może czasem ten rozpięty guzik czy dziura na kolanie są dopełnieniem ideału, którego próbowałem sięgnąć. Dla mnie uosobieniem tego ideału był właśnie Farinelli, któremu do pełni brakuje czegoś, co mu zabrano, co obcięto.

Zawsze jestem przygotowany, znam tekst, zawsze pojawiam się na czas, nie lubię go marnować, ani swojego, ani czyjegoś, więc jest we mnie jakiś niemiecki temperament, ale ciągnie mnie również do dekonstrukcji. Cały czas szukam. Pytam ludzi, jak żyć. Myślę, że momentami dziadzieję, żona mi o tym przypomina.

Jak można stetryczeć przy takim tempie pracy?

- Okazuje się, że można. Przez 10 lat prawie nie wychodziłem z teatru i wydaje mi się, że uciekły mi jakieś daty, jacyś ludzie, a ja chcę się czuć młodo. Kiedy ktoś mnie pyta, o co w tym wszystkim chodzi, odpowiadam: żeby być szczęśliwym. A w tym szczęściu musi się znaleźć wszystko, jakieś proste rzeczy, niech mi ktoś odpowie na proste pytania. Dlatego gdy idę do teatru i spotykam nowego reżysera, pytam: powiedz mi, co mam robić? Co ma zrobić mój bohater. Wtedy on łapie się za głowę, myśli, pokazuje mi jakieś obrazy, jakieś rzutniki, a ja pytam: co mam zrobić?

Po co ja wychodzę na scenę?

- Tak, najprostsze pytania. Coś, w co nie wierzyliśmy, gdy nam mówili profesorowie. Bo my chcemy żyć w światłach rampy, chcemy żyć i umierać, wychodzić, ocierać się o te ściany, o te ledy dupskami gołymi. A tu staje pytanie: co mam do załatwienia?

Dlatego zaczął pan pisać?

- Zdarzyło mi się ostatnio napisać parę felietonów. A to niełatwe. Gdy wychodzisz na scenę i są te światła, czasami widzisz albo i nie widzisz, do kogo mówisz, ale czujesz, do kogo mówisz. Z tym papierem z kolei to jest strasznie trudna sprawa. Piszesz coś o sobie, kawałek siebie przelewasz na papier, potem kupuje tę gazetę ileś tysięcy ludzi, a papier nie mówi, papier nie odpowiada, nie widzisz swojego rozmówcy. A później pojawia się jakiś taki kac: może za dużo powiedziałem, może za mało, może coś zdradziłem niepotrzebnie. To nie dla mnie. To trzeba czuć.

Co innego w teatrze. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, w której wychodzę na scenę tylko po to, żeby mówić. Nawet jeśli widz nie odpowie, zakładam dialog. Jeśli wstanie i powie: "Nie" albo "Wal się", albo jak to było na "Dziadach": "Stul pysk, ty gnoju, to świętość narodowa", albo na "Potiomkinie" Klaty: "Pocałuj mnie w dupę, ty Rusku", to nic, ja i tak z góry zakładam dialog. To bardzo pomaga. Nie boję się takich sytuacji, są dowodem, że ktoś słucha, a jeżeli słucha, to znaczy, że idę w dobrym kierunku.

***

Bartosz Porczyk - (ur. w 1980 r.) debiutował w 2002 r. w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza. Zawodowo jest związany z Wrocławiem - w latach 2004-2006 pracował w Teatrze Muzycznym Capitol, a od 2006 r. jest aktorem Teatru Polskiego. Za rolę Gustawa w "Dziadach" w Polskim w reżyserii Michała Zadary, która była wydarzeniem sezonu, otrzymał Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza i nominację do Paszportu "Polityki".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji