Kondukt
"Kondukt" był debiutem scenicznym Bohdana Drozdowskiego. Wydrukował sztukę "Dialog" nr 11 w r. 1960 (a nie "pod koniec roku 1961 - jak napisał J. Koenig w "Teatrze" w recenzji z wrocławskiej premiery sztuki, fragment której przedrukowany został w festiwalowym programie teatralnym). Na afiszu prapremierowym w Zielonej Górze widniało obok nazwiska Drozdowskiego - również nazwisko Ryszarda Kapuścińskiego jako współautora (wątek fabularny "Konduktu" miał być zaczerpnięty z opowiadania Kapuścińskiego), jednak w następnych realizacjach to drugie nazwisko zniknęło. Oglądała "Kondukt" również Warszawa w "Ateneum" wiosną 1963. Rok wcześniej wystawił sztukę w Nowej Hucie Jerzy Krasowski, który zrealizował ją powtórnie po siedmiu latach na Scenie Kameralnej wrocławskiego Teatru Polskiego, prezentując ją obecnie - obok "Zemsty" - na tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych.
Nie podzielałem powszechnego niemal entuzjazmu krytyki dla sztuki Drozdowskiego. Ani dla tej, ani dla dalszych. Skoro jednak polska sztuka współczesna, uwikłana w aktualne sprawy i realia, wytrzymuje prawie dziesięcioletnią (od jej powstania) próbę czasu, to znaczy że tkwią w niej jakieś wartości większego kalibru, niż zapis naturalistyczny jakiegoś epizodu jednego z fragmentów tworzącej się powojennej obyczajowości. A więc jeśli dokument, to dokument artystyczny. Jest zresztą sztuka wdzięcznym materiałem dla teatru, dużą pokusą dla wrażliwego na współczesność reżysera, dostarcza obfitego tworzywa dla roboty aktorskiej, jej reportażowe ostrości i zamierzona kanciastość i rodzajowość jut po dziewięciu latach artystycznie się spatynowały. Ale to nadal najbardziej karkołomny w polskiej dramaturgii scenariusz: dwaj górnicy "z werbunku" z Kieleckiego wiozą wspólnie z delegacją kopalni trumnę ze zwłokami ich kolegi, Maniusia, który zginął w wypadku w kopalni. Rzecz z pogranicza makabreski, śliska, najeżona zasadzkami i mieliznami. Teatr zdał dobrze ten karkołomny egzamin.