Jeden sprawiedliwy czyli spór o Zemstę
"Za rok spektaklu nie będzie, a recenzje pozostaną. Jako jedyne świadectwo. A skoro tak, trzeba jednak zgłosić votum separatum. Niech będzie choć jeden sprawiedliwy w tej Sodomie zachwytu."
(Konstanty Puzyna)
Nareszcie polemika! Nareszcie komuś coś się nie podoba i rusza z impetem nie na byle płotkę, lecz na jedno z głośnych przedstawień sezonu. W samotnej szarży dworuje sobie po drodze ze sprawozdawców, których sąd nie spotkał się z uznaniem w sprawiedliwych oczach. Ponieważ znalazłem się w tym gronie, wypada podjąć rękawicę, bo przeciwnik nielichy, a miejsce przednie. Przeciwnikiem jest Konstanty Puzyna, terenem polemika o wrocławską "Zemstę" Jerzego Krasowskiego, a pretekstem felieton "Dowcip z cegłą" wydrukowany w 673 nrze "Polityki".
Puzynie ta "Zemsta" się nie podoba, więc potępiwszy ją - szuka motywacji. A motywacja leży na talerzu: wiadomo, jakie to przedstawienie: ostre, demaskujące nędzę i pieniactwo, prymitywizujące sielski tradycyjny obraz szlachty; nacierające z temperamentem zarówno na sceniczną tradycję utworu, jak i na nasze wyobrażenia o formacji i epoce. Przewracające schematy wyrosłe z łagodzącej relację, bogoojczyźnianej interpretacji Fredry, czy z dobrodusznej kpiny Blizińskiego. Formułujące - i tu jego znaczenie - nowy kanon estetyczny w widzeniu utworu, jedynie przy bardzo dobrej woli lub przytępionym spojrzeniu uchodzącego za pogodną komedię z życia szlachty. Ten sposób myślenia o największej komedii polskiej Krasowski atakuje brutalnie i skutecznie, wsparty pewnie na tekście Fredry - przy gromkim "wara" Puzyny. Jedyny sprawiedliwy strzela jednak ślepymi nabojami, a palba jego korkowców w niczym nie przypomina kanonady dział. Bo jakie to pociski? Jakie argumenty?
Zanim odpowiem, mała dygresja. Krytyka jest sztuką kuglarską. Wszystko w niej można udowodnić, wszystko napisać. Ocena przedstawienia opiera się - zależnie od woli - na tym, co w nim najlepsze, lub przeciwnie: na tym, co najsłabsze. Pisząc o wrocławskiej "Zemście" wybrałem pierwszą możliwość, Puzyna opowiedział się za drugą. Jego, jak powiadam, prawo: wybór zależy od tego, co chce się udowodnić i jak napisać. Ale w sztuce są - lub powinny być - rzeczy bezsporne, ponad kontrowersją i rozbieżnością kryteriów. U Krasowskiego jest to scena pisania listu (Pyrkosz - Cześnik, Dyndalski - Karczewski) i duet Wacława (Peszek) z Podstoliną (Lutosławska). Tyle że gdy dla mnie to sceny genialne, właśnie historyczne, na miarę najświetniejszych osiągnięć teatru w realizacji Fredry, Puzyna przyznaje półgębkiem, że "istotnie śmieszą". Trochę to mało, niezręcznie jednak chwalić, gdy rusza się do natarcia.
"Wszystko to - czytamy - biegnie sprawnie, lecz jest jakieś nieorganiczne, doczepione. Trochę z Kurosawy, trochę z Planchona. A tekst pod spodem dźwięczy głucho". Wszystko "w granicach zewnętrznych schematów. Zdawkowe". - "I nagle wiem już - pisze dalej Puzyna - gdzie przebiega generalne pęknięcie spektaklu. I co je wywołało".
Wywołało je - zdaniem Puzyny - rozbudowanie dworu powaśnionych panków o parę osób ze szaraczkowej szlachty zawieszonej z obu stron na pańskiej klamce - obok "mularzy, hajduków i pachołków".
"Gdzież to szlachta - pyta nasz zoil - choćby i szaraczkowa, bijała się z murarzami, kochani?"
Kitowicz go nie przekonuje, bo "Zemsta" podobne przeszczepy jakoby "odrzuca". Rzecz w tym, że właśnie - nie odrzuca, o czym Krasowski w pełni nas przekonał. Dla Puzyny kilkuosobowa wataha po obu stronach granicznego muru to grzech główny przedstawienia, główny i pełen konsekwencji. Bo, po pierwsze, pomieszane stany lać się jakoby zupełnie nie mogły, a po drugie, gdyby się lały, by pozostać wśród pojęć proponowanych przez Puzynę, i ponabijały sobie tęgie guzy - nie byłoby problemu z oskarżeniem Cześnika! Cała intryga z wykradaniem pań w dalszym ciągu komedii byłaby, jak czytam, zupełnie niepotrzebna! Gdy tylu wokół szlachciców, dlaczego Raptusiewicz na przywódcę bójki wybiera notorycznego tchórza i skorumpowanego łgarza, jakim jest Papkin? Skoro są inni, dlaczego sekundantem (w sprawie z Rejentem) mianuje najgorszego, chociaż - myślę sobie na boku - może on nie był najgorszy, a tylko najbardziej inteligentny z całej zgrai? Tak czy inaczej są to pytania jakoby bez odpowiedzi, pytania-pułapki demaskujące, zdaniem Puzyny, płytkość i fałszywość założeń teatru. To przez nie "akcja leży jak długa".
"Zamiast rozświetlić od wewnątrz świat Zemsty - czytamy dalej - Krasowski zamalował go Kitowiczem, westernem i Kurosawą. Chciał Zemstę odbrązowić (...) ale przesolił (...) co zyskał w zamian? Właściwie nic."
Nic? Czyżby? A ta tonacja, którą spektakl wrocławski proponuje i realizuje, to pies? A ta drapieżność - niekonsekwentna, zgoda, prymitywna, proszę bardzo - która odcina się tak wyraźnie od wielkopańsko-karmazynowej tradycji Osterwy i Galla, szczepionej na pracach Pola, Chmielowskiego, Chrzanowskiego, Kucharskiego i tylu innych, to co? Pomyłka? Co by się stało, gdyby Krasowski nie uzupełnił spisu osób niefortunną, być może, informacją o "szlachcie Cześnika" i "szlachcie Rejenta", ale pozostawił na scenie wszystko, co zrobił? Na czym wówczas zawiesiłby Puzyna swój wywód? Czy i wówczas akcja "leżałaby jak długa"? A nawiasem: czy nigdy parias szlachecki nie chłostał chudopachołka, a ten - rozzuchwalony ogólną bijatyką - nigdy nie próbował oddać? Zwłaszcza że u Krasowskiego panowie bracia leją się głównie pomiędzy sobą. Ano, może i próbował - odpowiedziałby zapewne Konstanty Puzyna - i miałby tym razem całkowitą rację. A że uzyskany obraz odbiega w szczegółach (choć niezbyt daleko) od rzeczywistego ubóstwa obu przeciwników, bo to istotnie prawdziwi, tyle że dobrze maskujący się hołysze, czy jest aż tak wielką zbrodnią wobec litery, skoro ostał się jednak sens komedii? Żywię pietyzm dla tekstu, mam głęboką cześć dla autora, ale nie tam, gdzie atencja taka obezwładnia i ogranicza teatr. I czy nie przesadzamy z tym aby, po Swinarskim, Kreczmarze, Hanuszkiewiczu? Po tylu innych, którzy dowiedli, że żywy teatr niejedno ma do powiedzenia, zwłaszcza w przypadku arcydzieła?
"Źle jednak - powiada Puzyna - kiedy w klasyce socjologia przekreśla psychologię, a średnia statystyczna - przypadki indywidualne."
Niewątpliwie źle. Tak źle, że nawet teorii typowości z lat pięćdziesiątych wytaczać w odwodzie nie ma potrzeby. Jeśli jednak socjologia niczego nie przekreśla, a jedynie uzupełnia? Jeśli wzbogaca obraz i pogłębia światłocień? Wówczas co? Również na śmietnik?
W zarzutach Puzyny jest i sporo racji: może za wiele tam Planchona, przez co - na przykład - scena bójki trąci przerysowaniem, ześlizguje się w farsę, wydaje się po prostu nadto tandetna. Ale broniłbym Kurosawy w tym obrazie. Bo, poza drobiazgami, czy nie jest to prawdziwy obraz? Ta butna zuchwałość, ta drapieżna przebiegłość i prymitywna nędza, czy nie są prawdą o ludziach i epoce? Te wytarte kontusze, a wśród służby lub raczej przybocznej kohorty obu antagonistów tu i ówdzie postrzępione szmaty - prawda to czy insynuacja? Sprowadzenie motywów, osób i rzeczy z wyżyn dobrodusznej baśni w świat odczuć daleko bardziej prozaicznych, wywiedzionych z kręgu walki o pieniądz, miłość lub poniżenie przeciwnika, czy nie jest krokiem naprzód w scenicznej historii utworu? Czy nie jest to aby pierwsza równie radykalna realizacja rozważań Boya, który na przykładzie "Zemsty" dworował sobie do woli z szacownych fredrologów i jako żywo - miał rację?
W czterdzieści lat po Boyu ktoś już nie napisał, ale zrealizował demaskujące, wyprane z czułostkowości widzenie "Zemsty". Dał obraz pełen szyderstwa, gęsty od charakterystyk obcych dotychczas zarówno scenie jak i tej polonistyce, z którą wojował autor "Obrachunków fredrowskich" - i natychmiast zjawił się antagonista, który swoje "nie pozwalam" ubrał dla przyzwoitości w kostium motywacji. Motywacja okazała się jednak wątpliwa, utkana z pajęczyny. Ale dlaczego protestował? Co mu się nie podobało? Płytkość zabiegu, czy kierunek natarcia? Zabieg był, być może, rzeczywiście płytki, kierunek jednak i zamysł nader istotne. Ale Puzynie właśnie kierunek poszukiwań nie bardzo się podoba.
"Niby dlaczego - pyta w zakończeniu - nędza czy dostatek, zdziczenie czy kultura braci szlacheckiej mają być dzisiaj problemem? Nie mamy już większych zmartwień?"
Ależ mamy. Mamy. Tyle że nic z tego nie wynika. Bo zmartwienia nie powinny przekreślać niepokoju. Kłopoty czy nawet problemy jednej natury - rozbrajać krytycyzmu na innych terenach. Inaczej na jakiej znajdziemy się mieliźnie? Co nam Puzyna proponuje? A sprawa "Zemsty" wydaje się tu szczególnie ważna. W skarbcu naszej literatury brylant to pierwszej wielkości. Trzeba go grać, grając zaś konfrontować nieustannie przeszłość z teraźniejszością. To nie tylko prawo, ale i obowiązek teatru. A że wyniki bywają zaskakujące, że w miejsce stylizowanej komedii komparsi się niekiedy bizunami łoją, a na brokatach i atłasach jawi się brud i prozaiczne łaty, to inna sprawa. Signum temporis, któremu nie wystarcza już uładzona tradycja. Nie tylko u nas. Widziałem niedawno "Wiśniowy sad" (Jana Kaczera), w którym Raniewska była właściwie tanią, tyle że paryską kurtyzaną, a w jej rosyjskim domu żałosna nędza szła w parze z troską o zachowanie pozorów - i Czechow na tym nie stracił, lecz zyskał. Widziałem "Fantazego" Konrada Swinarskiego: w przedstawieniu tym na pokojach Respektów kury gdaczą skacząc między rozłożonymi tu i ówdzie workami. I tym razem Słowacki nie stracił, chociaż sytuacja podolskiej szlachty może się wydać mniej istotna z perspektywy naszych "większych zmartwień"... Myślę, że więcej też zyskał, niż stracił Fredro we wrocławskiej wersji.
Trudno przystać bez słowa na zakończenie felietonu:
,,Zemsta to nie utwór, to organizm. Zniesie niejedno, byle szanować jego prawa. Bicia cegłą po łbie, niestety, nie wytrzymuje. A przeszczepy z Kitowicza odrzuca. Odrzuca uparcie. I umiera na scenie, nie przyjąwszy ich jako ratunku".
Nie wiem, jaki zgon Puzyna oglądał. Nie wiem, w jakim spektaklu uczestniczył. Ja śledziłem premierę, na której "Zemsta", mimo przejaskrawień, cieszyła się, chwalić Boga, najlepszym zdrowiem.