Bez wewnętrznej sprężyny
Tytuł "Mechaniczna pomarańcza" funkcjonuje w społecznej świadomości bardziej na zasadzie schematu niż konkretnych skojarzeń. Głośny film Stanley`a Kubricka był w swoim czasie w Polsce zakazany, a wydanie książki Anthony Burgessa, w początku lat 90., przeszło właściwie bez echa. Na ogół każdy jednak wie, że to "coś bulwersującego".
Myślę, że już nie tak bardzo. Jeśli coś może jeszcze zaskakiwać, to dziwny język, wymyślony na użytek konstrukcji powieściowego świata, a ciekawie przełożony przez Roberta Stillera. Mrożącą krew w żyłach fabułę mamy, niestety, niemal za oknem... Eksperymenty z mediami też wchodzą tylnymi drzwiami w nasze życie; może nie aż tak wynaturzone, ale jednak... Taki bywa los spóźnionego kontaktu z wydarzeniami artystycznymi.
Tych kilka uwag nasunęło mi się podczas premiery w Teatrze GuGalander, który zaprezentował monodram, oparty na "Mechanicznej pomarańczy". Jego (monodramu) wykonawcą jest Zbigniew Wróbel, który sięgnął już po tę adaptację trzy lata temu. Teraz wrócił do niej, wraz z reżyserem Krzysztofem Prusem. Autorem scenografii jest Jacek Kobiński, realizatorem muzyki i świateł - Sergiusz Brożek.
Przedstawienie zostawia ogromny margines niedosytu - bardzo jest bowiem zewnętrzne, oparte na warsztacie, nie zaś na emocjach. Być może (nie wiem na pewno), kilkanaście lat temu, publiczność zamarłaby ze zgrozy, śledząc okrucieństwa treści. Dziś musi jednak uwierzyć. Nie tyle w fakty, co w przemianę psychiczną bohatera, w jego udrękę i krańcowość reakcji. Tymczasem Zbigniew Wróbel wypełnia spektakl niemal wyłącznie opowiadaniem, nie zaś ludzką prawdą. Aktor stosuje zróżnicowane środki wyrazu. Najpierw jest tylko bezczelnie uśmiechniętym, wyzbytym skrupułów bandytą, potem świadomym uczestnikiem eksperymentu, wreszcie zwiniętą w kłębek jego ofiarą. Ale... to tylko środki wyrazu, stosowane (nomen omen?) mechanicznie, z czujnością, by nie zapomnieć tekstu i pilnować kolejności pauz. Trudno uwierzyć w przeżycia Alexa, trudno go potępić lub mu współczuć - trudno uwierzyć, że on w ogóle istnieje. Przed nami stoi, siedzi i miota się wyłącznie aktor, grający Alexa.
Nie winię tu jednak wyłącznie wykonawcy, na którego barki spada cały ciężar godzinnego monologu. Trema i objętość skomplikowanego materiału mogły go sparaliżować. Ale to przedstawienie jest także ułomne reżysersko. Przede wszystkim w operowaniu przestrzenią. Więzienna klitka jest przecież nie tylko dosłownym ograniczeniem fizyczności bohatera, ale również symbolem finałowego uwięzienia duszy, osobowości i umysłu. Tymczasem nic z tej psychicznej klaustrofobii nie przedostaje się do spektaklu. Aktor swobodnie wychodzi sobie z trzech ścian, które stoją chyba na ozdobę. Mam wrażenie, że pusta scena byłaby sensowniej sza niż taka atrapa. Po drugie - potoczystość opowiadania zaciera akcenty szczególnie groźne dla rozwoju sytuacji; zmiana głosu aktora to za mało, by odczuć katastrofę. Po trzecie - najważniejsza scena, czyli opis eksperymentu, nie dociera do publiczności! Aktor wykrzykuje ją przy podłodze, chrapliwym głosem, na który nakłada się zbyt głośna muzyka. Ścieżka muzyczna jest w tym momencie niezbędna, ale zagłuszanie słów jest po prostu niedopuszczalne.
Zaskakująco obronił się natomiast język narracji - liczne "rosyjskopodobne" wtręty były najbardziej autentycznym elementem całości.